Groovy nights

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Przegadane dialogi, nadużywany voice-over, wreszcie zagmatwana opowieść i przerysowane postaci. Całość osadzona w świecie, gdzie nic nie można brać na poważnie. „Wada ukryta” jest świetna!

Paul Thomas Anderson wraca do multi-postaciowego filmu, myślcie o „Boogie Nights”, ale robi to, śmiem twierdzić, lepiej. Dojrzalej, wbrew wszelkim pozorom, bo „Wada ukryta” jest filmem komediowym, potem specyficznym love story i bardzo niepoważnym kryminałem. Odpływamy od magii Hollywoodu: trzech aktów, ciasnej gatunkowości i wyraźnego rozwoju głównego bohatera.

Nieprawdziwy detektyw

W zamian dostajemy obraz, który w teorii nie powinien się udać. Jesteśmy wrzuceni w środek wydarzeń; oto w domu Larry’ego „Doca” Sportello (Joaquin Phoenix) pojawia się jego eks, Shasta Fay Hepworth (Katherine Waterston). Pojawia się, jak każda eks, z problemem na tacy – jej aktualny kochanek, znany i bogaty rekin rynku nieruchomości, rozpłynął się w powietrzu. Sportello, będąc nieco ekscentrycznym prywatnym detektywem, chce się przyjrzeć sprawie, ale wkrótce potem znika też sama Shasta.

Od tego momentu Anderson zabiera nas na wycieczkę po szerokiej galerii postaci drugoplanowych. Bardzo szerokiej, tyle że zamiast uchylać rąbka tajemnicy kawałek po kawałku, owa tajemnica rozrasta się do rozmiarów potężnego całunu, a kolejne poszlaki się namnażają, popychając całość na spacer po cienkiej linie między absurdem a paranoją.

Ten spacer wynika ze wspomnianej ekscentryczności głównego bohatera. Larry Sportello jest bowiem hipisem z krwi i kości i pozostał w nim czasach, kiedy dzieci-kwiaty nie cieszyły się już taką popularnością. Pomansonowskie echo wciąż rozbrzmiewa w uszach społeczności Los Angeles, więc Doc nie tylko musi walczyć z coraz dziwniejszym rozwojem sytuacji, ale też z nową rzeczywistością, w której długowłosi fani sandałów muszą się mieć na baczności.

W różowych okularach

To wszystko... to wszystko czyni z „Wady ukrytej” film dziwny, meandrujący pomiędzy wątkami i postaciami. Niby w prawie każdej scenie dowiadujemy się czegoś nowego, ale jednocześnie... w prawie każdej scenie dowiadujemy się czegoś nowego. Ilość informacji i wielowarstwowość intrygi ciężko brać na poważnie, to kolejny element komicznego uniwersum przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, albo – po prostu - kolejny trip Sportello.

Ciąg coraz dziwniejszych scenek i coraz dziwniejszych zbiegów okoliczności może być chaotyczny, ale to właśnie element interpretacji rzeczywistości, oczami Larry’ego Sportello. Spoiwem, słodkim miodem produkcji jest gra aktorska i niesamowite dialogi. W „Mistrzu” i „Her” Joaquin Phoenix pokazał, że jest w bardzo dobrej formie, ale tutaj gra coś świeższego. On jest hipisem, który niby rozwiązuje kolejne śledztwo, ale tak naprawdę zmaga się z nawrotem bolesnych emocji spowodowanych przez swoją byłą dziewczynę. Anderson to wykorzystał, mówił operatorowi, „podjedź bliżej, jeszcze bliżej”. Creme de la creme stanowią rozmowy telefoniczne, przy których obiektyw kamery zdaje się być centymetry od nosa Phoenixa.

Zestaw postaci drugoplanowych ciężko nazwać galerią, to najprawdziwszy Luwr, a każda z nich ma swój głos, właśnie dzięki fantastycznym dialogom. Niektóre linie są wzięte bezpośrednio z literackiego pierwowzoru autorstwa Thomasa Pynchona, ale większość to zasługa Andersona. Każda z nich ma swój rytm, komponuje się perfekcyjnie z obrazem, a jednocześnie pasuje do świata widzianego oczami Doc’a Sportello.

Celuloid w skręcie

O powieści Pynchona się nie rozpisuję – tak, „Wada ukryta” jest oparta na książce o tym samym tytule, ale koniec końców film musi się bronić sam. I to robi, robi to przede wszystkim szczerze. Najnowszy obraz Paula Thomasa Andersona wymyka się jednoznacznej ocenie, bo jest trochę jak narkotykowy trip, tak samo jak przygody Sportello mogą być mocno podkoloryzowane przez kolejne skręty.

„Aż poleje się krew” pozostaje niedoścignionym arcydziełem Andersona, przynajmniej na mojej liście. Ciężko obok tego postawić „Wadę ukrytą”, to takie zaspokojenie apetytu reżysera, który przymierzał się już do ekranizacji książek Pynchona, ale każda powieść prezentowała jakieś komplikacje, z którymi ciężko by było się zmierzyć za kamerą. Taka lista z rzeczami do zrobienia przed śmiercią, pozycja numer dwanaście, zrobić film na podstawie Pynchona.

„Wadę ukrytą” właśnie z takim podejściem ogląda się najlepiej. Nie do końca na serio, nie oczekując ani epickiego widowiska, ani głębokiej analizy życiowych paradoksów. To po prostu absurdalny, pozytywnie absurdalny, koncertowo zagrany i, tak jak wspominałem wyżej, szczery film, bo nie aspiruje do czegoś, czym nie jest, od samego początku wymienia parę zasad i tychże zasad trzyma się do samego końca.

Zwiastun:

No dobra, skoro tak, to idę na to do kina we Wro. Mimo że jest już wydanie DVD. Taką masz siłę perswazji. ;)

Dodaj komentarz