Ego Mr. Dynamite’a

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Każda biografia gwiazdy muzyki musi pokazywać jej wzloty i upadki, a najlepiej poprzez klęski drogę na sam szczyt. Owe upadki zwykle mierzone są kolejnymi używkami, zdradami, dramatami rodzinnymi i uzależnieniem prowadzącym do otarcia się o śmierć. Nieco inny na tym tle wydaje się “Get on up” Tate’a Taylora.

James Brown to jedna z najbardziej charyzmatycznych postaci w historii współczesnej muzyki. Proporcjonalnie do talentu gwiazdor posiadał równie wielkie ego. Wiedział czego mu trzeba by wdrapać się po szczeblach kariery, a jeszcze bardziej, kogo do tego nie potrzebuje. “Get on up” prezentuje życie piosenkarza od dzieciństwa do okresu największej popularności. Choć kolejne epizody (mimo, iż wyznaczane przez ważne daty, kolejne okresy twórczości) nie są poukładane chronologicznie, tworzą pełen obraz kształtowania się osobowości Browna - nie tylko scenicznej. I choć nie brakuje w filmie uproszczeń (wszystko można podporządkować dramatycznemu dzieciństwu), Taylor kładzie przede wszystkim nacisk na osobowość i silny charakter Jamesa.

Reżyser świetnych “Służących” jedynie naświetla niektóre fakty z życia gwiazdy. Problemy z prawem, przemoc wobec kobiet - to tylko migawki zamknięte w pojedynczych scenach. W przeciwieństwie do innych biografii nie zobaczymy tu dzikich imprez, lejącego się strumieniami alkoholu czy kolejnych odwyków. Film Taylora przede wszystkim zwraca uwagę na sposób nawiązywania i utrzymywania związków Browna z otoczeniem. Rozwój Browna poznajemy na podstawie dwóch płaszczyzn - jego sposobie budowania relacji z ludźmi oraz muzyki. Mimo, iż James Brown nie należał do spokojnych typów, film w zasadzie nie pokazuje go jako osobę kontrowersyjną. Skupia się raczej na zimnej kalkulacji, spojrzeniu człowieka nastawionego na sukces. Za wszelką cenę.

Tradycyjna narracja zostaje co pewien czas przełamana spojrzeniami prosto w obiektyw odgrywającego Browna Chadwicka Bosemana - sprawdzającego czujność widzów na zasadzie “jesteście tam jeszcze?”. Bohater pragnął nieustannego podziwu. Z czasem chwytające uwagę widza spojrzenia przerodziły się w otwarte monologi, w których James nie tyle tłumaczył się ze swoich poczynań - tego nie robił nigdy - co wyjaśniał jak sprawy stoją i jak działa według niego show biznes. On wiedział, cały czas sprawiał wrażenie gościa, który mimo braku odpowiedniego wykształcenia czy doświadczenia, wie nie tylko czym jest “groove”, ale czuje i intuicyjnie rozumie mechanizmy rządzące muzycznym światkiem.

Szacunek należy się odtwórcy roli Browna - Bosemanowi. Mimo braku fizycznego podobieństwa udało mu się uchwycić charakterystyczną mimikę oraz taneczne ruchy piosenkarza, co w połączeniu z charakteryzacją dodaje mu wiarygodności. To jednak nie wystarczy by “Get on up” wybiło się na tle innych biografii słynnych muzyków. Właściwie do największych zalet tego obrazu należy to, iż nie jest to kolejna opowieść o wrażliwym twórcy zmagającym się z uzależnieniami. Mimo wszystko ominięcie lub tylko prześlizgnięcie się po niektórych wątkach z życia Browna sprawia wrażenie obrazu niepełnego. Wybory przed jakimi staje bohater dla zdobycia sławy wydają się być jasne do tego stopnia, że podejmowane przez niego decyzje nie dostarczają nam większych emocji. I nikt nie ma wątpliwości, że parafrazując klasyka it’s a James’s James’s James’s world….

Zwiastun: