Kręte schody

Data:

Film zaliczany jest do nurtu czarnych kryminałów, ale więcej tu rasowego thrillera niż prawdziwego noir. Reżyser korzysta także z poetyki horroru i problematyki dramatu psychologicznego, tworząc wzorcowy, inspirujący dreszczowiec, który nic a nic się nie zestarzał. Dzisiaj jednak ogląda się go już inaczej, bo zauważa się czynniki wykorzystywane potem w wielu filmach. Historia osadzona jest w przeszłości, prawdopodobnie w drugiej dekadzie XX wieku (jako że w jednej scenie główna bohaterka ogląda film „Pocałunek” z 1914). „Kręte schody” Siodmaka co nieco łączy z utworem Hitchcocka „The Lady Vanishes” – oba filmy powstały wg książek Ethel Liny White. Pierwowzory tych filmów, opowiadanie „The Wheel Spins” i powieść „Some Must Watch”, doczekały się już trzech ekranizacji, ale tylko obraz Hitchcocka powstał za życia brytyjskiej pisarki.



Nie ma tu postaci femme fatale, nie ma tu nawet nikogo, kto paliłby papierosy. Na pierwszym planie mamy potencjalną ofiarę, kobietę słabą, która nawet krzyczeć nie potrafi. I to właśnie z nią widz musi się identyfikować. Ona zaś identyfikuje się z pozbawionymi głosu bohaterami niemych filmów, gdyż w dzieciństwie na skutek szoku straciła mowę. Na domiar złego dochodzi do serii zbrodni, których ofiarami są ułomne dziewczyny. Helen, bo tak nazywa się protagonistka, jest łatwym celem dla mordercy. Szukając bezpiecznego schronienia, trafia do okazałej rezydencji, gdzie ma pełnić obowiązki pokojówki. Ma dach nad głową i pracę, a wokół siebie troskliwych i miłych ludzi. Ma także adoratora, szlachetnego lekarza, w którym jest zakochana. To wszystko na nic, bo nikt jej nie zagwarantuje bezpieczeństwa.

Robert Siodmak, Niemiec żydowskiego pochodzenia, stał się w Stanach Zjednoczonych czołowym specjalistą od czarnego kryminału („Phantom Lady”, „The Killers”, „The Dark Mirror”, „Cry of the City”, „Criss Cross”). Podobnie jak Fritz Lang przemycił on do amerykańskiego kina stylistykę niemieckiego ekspresjonizmu, styl wizualny polegający na umiejętnym operowaniu światłocieniem, silnych kontrastach czerni i bieli, przeobrażaniu rzeczywistości w mroczną baśń o przemocy i złu tkwiącym w człowieku. Siodmak korzystał z horrorowych chwytów, a klimat udało mu się wykreować przy współpracy z operatorem Nicholasem Musuracą, Włochem, który wsławił się wyrafinowaną oprawą plastyczną „Ludzi-kotów” (1942) – Jacquesa Tourneura. Właściwa akcja toczy się w nocy, na zewnątrz szaleje burza, co tylko potęguje niepokój i grozę, wydobywa lęki, wzmaga czujność, nie pozwala zasnąć.

Cofając się 30 lat w przeszłość, reżyser nie odszedł daleko od współczesnej tematyki. W 1945 roku świat przerażony był okrucieństwami nazistów, których celem była eksterminacja tzw. gorszej rasy. Morderca z filmu Siodmaka cechuje się podobną faszystowską koncepcją – zabić tych, którzy nie są doskonali, cierpią fizyczne lub umysłowe kalectwo, są słabi i bezradni. Motyw kalectwa typowy jest dla dramatów psychologicznych i ten wątek uszlachetnia tę produkcję, bo świadczy o tym, że jest czymś więcej niż tylko niskobudżetowym thrillerem. To kino, które nie tylko dostarcza dreszczyku emocji, strachu i wzruszeń, ale prowokuje do zastanowienia nad kwestiami natury psychologicznej. Główna bohaterka nie jest jakimś odmieńcem, stała się inna z powodu traumy, jaką zgotował jej los. To mogło spotkać każdego.

Tytułowe spiralne schody prowadzą do piwnicy, gdzie znajduje się m.in. spiżarnia z alkoholem. Zagląda do niej służąca grana przez Elsę Lanchester – butelka alkoholu czyni z niej osobę bardziej niepełnosprawną od pozbawionej głosu Helen. Ten krótki wątek alkoholowy przemawia do widza równie mocno co „Stracony weekend” (1945) Billy’ego Wildera, słynny klasyk podejmujący temat alkoholizmu. Ten poruszający dramat cechował się świetną rolą męską, natomiast u Roberta Siodmaka bardzo dobre role odegrały panie – na pierwszym planie Dorothy McGuire, na drugim – Ethel Barrymore zwana „pierwszą damą amerykańskiego teatru”. Jak przystało na Hollywood obecny jest tu wątek miłosny, niezbyt przekonujący, ale potrzebny, bo dzięki niemu otrzymujemy oryginalną scenę ślubu, kiedy to bohaterka nie może wypowiedzieć słowa „Tak” (ang. „I do”), czyli najważniejszego słowa ceremonii ślubnej.

„Kręte schody” to nade wszystko znakomity thriller o kobiecie, która, szukając azylu, wpada w pułapkę. Film zasługuje też na miano „proto-slashera”. Oczywiście brutalnych morderstw za pomocą ostrych narzędzi tu nie uświadczymy, jednak scena, w której ukryty w szafie morderca obserwuje upatrzoną ofiarę, przywodzi na myśl „Czarne święta” (1974) – Boba Clarka. Ciekawym zabiegiem są także zbliżenia na oczy mordercy, tak jakby reżyser kazał widzom wejść do umysłu zbrodniarza, spróbować zrozumieć jego motywacje, wcielić się w psychologa. Wnioski nasuwają się takie, że nie jest ważne, dlaczego dokonujesz zbrodni, nie jest ważne, czy zabijesz jedną osobę, czy przyczynisz się do śmierci setek ludzi – i tak jesteś bardziej chory i bardziej głupi od tych, którzy nie mówią, nie widzą, nie słyszą, nie chodzą lub kuleją. W 1974 Peter Collinson zrealizował kolorową wersję tej historii – nie oglądałem i nie powiem, dlaczego jest słabsza. Ważne, że nakręcona dla RKO wersja z lat 40-tych to wybitny klasyk, który nie wymaga poprawek.

Zwiastun: