Cannes 2019: Nadzieje

Data:

Uzupełnienie do poprzedniego wpisu. Poniżej filmy na które może nie czekam z jakimś wielkim podekscytowaniem, ale jestem ich ciekawy.

Pedro Almodovar („Pain and glory”)
 
Almodovar jako jeden z niewielu twórców na świecie ma ten komfort, że jego filmy trafiają do canneńskiego konkursu głównego pomimo wcześniejszych premier w Hiszpanii. Festiwal stawia na światowe premiery, ale dla Pedro już nie pierwszy raz robią wyjątek. Daje to ten komfort, że można jeszcze przed festiwalem podejrzeć sobie w hiszpańskojęzycznych recenzjach czego należy się spodziewać po filmie. Wygląda na to, że filmu bardzo osobistego, udanego, ale dalekiego od rewelacji. Czyli niestety typowego Almodovara z ostatnich lat, twórcę którego dalej warto oglądać, ale czasy tworzenia filmów wzbudzających zachwyt już chyba minęły. Szkoda.
Ken Loach („Sorry we missed you”)
 
Loach, podobnie jak wspomniani już bracia Dardenne, ma szansę zapisania się w historii ja
ko pierwszy posiadacz trzech Złotych Palm. Osobiście uważam, że niezasłużenie zgarnął trzy lata temu nagrodę za „Ja, Daniel Blake” (do „Wiatru buszującego w jęczmieniu” nie mam zastrzeżeń), bo tamtego roku w konkursie głównym było kilka o wiele lepszych filmów, ale to tylko pokazało, że wrażliwy społecznie przekaz jego filmów trafia do wpływowych członków jury i może ponownie zaskoczyć. „Sorry we missed you” zapowiada się na takiego właśnie Loacha, klasycznego, skupionego na maluczkich - zmagającej się z zaległymi rachunkami brytyjskiej rodzinie, która wciąż nie zdołała się pozbierać po kryzysie finansowym z ubiegłej dekady. On jest dostawcą, ona opiekunką starszych osób, ich dzieci są rude, a życie w Anglii niełatwe. Klasyczny Loach.
 
Xavier Dolan („Matthias and Maxime”)
 
Xavier Dolan to złote dziecko kina. I zbyt często też zachowuje się jak niedojrzały chłopiec. Rozgoryczony kiepskimi recenzjami filmu „To tylko koniec świata” (które i tak zgarnęło Grand Prix festiwalu!) obraził się na Cannes i swój kolejny projekt, ambitny debiut angielskojęzyczny, przetrzymał do premiery na festiwalu w Toronto. Zapewne liczył, że pozytywne opinie poniosą go ku Oscarom. Przeliczył się, bo „The Death and Life of John F. Donovan” został zdruzgotany przez krytyków i szybko o nim zaginął słuch. Dolan wraca więc do macierzystego festiwalu, gdzie pierwszy raz o nim usłyszano, z projektem już skromniejszym, francuskojęzycznym i mam nadzieję, że co najmniej dobrym i pozwalającym odzyskać nieco wiarę w tego zdolnego młodego twórcę.
 

 

Annie Silverstein („Bull”)
 
„Bull” brzmi jak duchowy krewny pięknego filmu „The Rider”, który zadebiutował w Director’s Fortnight dwa lata temu (obecnie można zobaczyć na HBO GO, polecam). Osadzony na obrzeżach Houston i nakręcony głównie z naturszczykami opowiada o nastolatce, która ukojenie w ciężkiej życiowej sytuacji znajduje w środowisku ludzi uczestniczących w walkach byków.
 
Quentin Dupieux („Deerskin”)
 
W świadomości kinomanów Dupieux zapisał się najmocniej filmem „Mordercza opona”, czyli szaloną historią o oponie obdarzonej świadomością i parapsychologicznymi umiejętnościami, która podąża śladem pewnej kobiety, siejąc przy okazji śmierć i zniszczenie. Bywalcy festiwali filmowych wiedzą jednak, że bynajmniej nie był to ostatni dziwny projekt filmowy Dupieuxa, który uwielbia prowadzić z widzami surrealistyczny meta-dialog. Po „Deerskin”, które otworzy w tym roku sekcję Director’s Fortnigh, również nie spodziewam się niczego normalnego. I dobrze.
 
Gaspar Noé („Lux Æterna”)
 
Zapewne normalnym filmem nie będzie też nowa produkcja Gaspara Noé. Średniometrażowa fabuła opowie o dwóch aktorkach (Béatrice Dalle i Charlotte Gainsbourg) snujących na planie filmowym historie o wiedźmach. Podobno jest to projekt stanowiący deklarację miłości reżysera do kina, esej na ten temat, ale też dokument o histerii towarzyszącej czasem pracy przy filmie. Jest to wszystko mocno enigmatyczne i trochę się obawiam, że wyjdzie z tego lekki artystyczny bełkot, o którym szybko zapomnę, ale to Noé, zobaczyć trzeba.
 
Abdellatif Kechiche („Mektoub, my love: Intermezz”)
 
Do tego filmu podchodzę dość nieufnie. „Mektoub. Moja miłość: Pieśń pierwsza” zabierał widza do francuskiej nadmorskiej miejscowości z lat 90. Bohaterami była grupa miejscowych (powiązanych ze sobą skomplikowaną siatką powiązań rodzinnych, uczuciowych i koleżeńskich), a także kilka przyjezdnych dziewczyn. Postacie dnie i noce spędzały na plażach, w restauracjach, klubach nocnych oraz… zagrodach z owcami. Życie upływało im na romansach, zabawach i dyskusjach o tym, kto z kim i za czyimi plecami. Wchodziło to dobrze, Kechiche ma talent do opowiadania takich długich opowieści o niczym i portretowaniu w naturalny sposób młodzieńczych aktywności. Jednak gdzieś tak w okolicy trzydziestej godziny filmu, poczułem się nieco znużony obserwowaniem wakacyjnej biby, która zmierza donikąd. Nie zaszkodziłoby, gdyby twórca zmusił się do zamknięcia całości w dwóch godzinach, a skoro taki był efekt trzygodzinnego filmu, no to obawiam się, czy zdzierżę czterogodzinną kontynuację. Liczę jednak na to, że Kechiche nie spędzi już większości czasu na plażowej imprezie i zechce jednak też opowiedzieć coś ciekawego.

 

 

I tak jeszcze w telegraficznym skrócie o kilku innych tytułach, których jestem ciekawy:
Corneliu Porumboiu („The Whistlers”), bo jego poprzedni film (prezentowany kilka lat temu w Un Certain Regard „Skarb”) był wciągający i zabawny.
Yi'nan Diao („The wild goose lake”), bo jeszcze nie miałem okazji zobaczyć żadnego filmu tego zdobywcy Złotego niedźwiedzia sprzed pięciu lat (za „Czarny węgiel, kruchy lód”), czas to naprawić.
Asif Kapadia („Diego Maradona”), bo poprzednimi dokumentami („Sienna”, „Amy”) pokazał, że jego filmom warto poświęcać czas.
Won-Tae Lee („The gangster, the cop, the devil”), bo jestem prostym człowiekiem, jeżeli w programie widzę koreańskie kino gangsterskie to automatycznie ustawiam się w kolejce na seans.
Lorcan Finnegan („Vivarium”), bo to thriller sci-fi z Jesse’em Eisenbergiem i Imogen Poots.
Werner Herzog („Family Romance, LLC.”), bo jeżeli Herzog wraca do Cannes po dłuższej nieobecności z filmem nakręconym z japońskimi naturszczykami, no to wypada się tym zainteresować.
Robert Rodriguez („Red 11”), bo surrealna opowieść o paranoicznym uczestniku badań medycznych może być fajną odskocznią od ciężkiego kina artystycznego.