"Kochałem ją"

Data:
Artykuł zawiera spoilery!

[Disclaimer:

1. Piszę ten tekst tydzień po obejrzeniu filmu, w związku z czym, szczegóły się ulotniły, także proszę się nie czepiać :)
2. Za możliwość obejrzenia filmu dziękuję Filmasterowi, od którego miałam wejściówki :)
3. Generalnie to ja nie umiem pisać.]

Za każdym razem, kiedy czytam recenzję jakiegoś filmu zanim go obejrzę, okazuje się, że jej treść źle mnie do tegoż filmu nastawia. Tak było i tym razem - przeczytałam na Filmwebie, że "Kochałem ją" Zabou Breitman to film nie wiadomo dla kogo, bo dobije ludzi nieszczęśliwie zakochanych, a i dla tych szczęśliwych nie będzie odpowiednim dziełem na romantyczną schadzkę. No więc, będąc bardziej w stronę tych pierwszych, szłam na projekcję z duszą na ramieniu.

Historia zaczyna się dość prozaicznie - 30-kilkuletnia Chloé zostaje porzucona przez swojego męża (oświadczył jej, że od roku jest związany z inną kobietą), co kompletnie wytrąca ją z równowagi i powoduje psychiczną rozsypkę. Jej teść postanawia zabrać ją i córki do rodzinnego domku w górach, mając nadzieję, że zmiana scenerii wyjdzie jej na dobre. Samej Chloé jest to totalnie obojętne - jej świat się rozpadł, bo ona nadal męża kocha. Nie chce z nim rozmawiać, ale jednocześnie wydaje jej się, że go widzi, że ją całuje przepraszająco - jest jak dziecko we mgle, jak chory w malignie.

Teść Pierre próbuje jej zająć czas, odwrócić uwagę monologami o pierdołach, aż w końcu Chloé wybucha. Że chciałaby wykrzyczeć emocje swojemu mężowi, odmówić rozwodu, a potem trzasnąć za sobą drzwiami, ale ponieważ w ich rodzinie (tj. Pierre'a) się tego nie robi, ona tylko cicho zamknęła drzwi, nie mówiąc ani słowa.
To staje się pretekstem do opowiedzenia przez Pierre'a jego własnej historii, która im obojgu posłużyć za terapię (tu pasuje takie mądre słowo "katharsis").
Chloe nie bardzo rozumie (delikatnie mówiąc), jak usprawiedliwianie postępowania jej męża przez jego ojca ma jej pomóc, co Pierre kwituje ważnym zdaniem: "Nie przestajemy kogoś kochać, zaczynamy kochać kogoś innego".

A więc Pierre ileś lat wcześniej otrzymał niepowtarzalną okazję rozwinięcia rodzinnego biznesu. W celu jej realizacji, udał się do Hongkongu, gdzie miał przedstawić swoją ofertę potencjalnym inwestorom. I wtedy poznaje Mathilde, tłumaczkę.

Pierre rozpoczyna prezentację, ale rozbawieni Chińczycy kończą spotkanie i wychodzą. Pierre nie rozumie, o co kaman. Mathilde trochę zakłopotana, a po części również rozbawiona tłumaczy, że nie mogą negocjować z kimś, kto właśnie się zakochuje.

Mogę śmiało powiedzieć, że na tej scenie romantyczność i sentymenty w tym filmie się kończą. Oczywiście, jest to początek związku Mathilde i Pierre'a, ale już do końca jest on przytłoczony przeszłością, bo ani Pierre (czy raczej zwłaszcza on) ani Mathilde nie są już nastolatkami. Pierre ma żonę i dwójkę nastoletnich dzieci, Mathilde jeździ po całym świecie.

Skupmy się na razie na Pierre. Jest typowym facetem po czterdziestce, a więc pierwsze, co przychodzi nam na myśl, to kryzys wieku średniego. Dla niego Mathilde jest miłością życia, którą spotkał za późno. To ona nauczyła go żyć, twierdzi.
Dla niej Pierre rozpoczyna podwójne życie. Potajemne schadzki, noce w hotelach - oczywiście, pod pozorem pracy do późna. Pierre, zaślepiony szczęściem, żyje teraźniejszością - przeszłość i przyszłość nie istnieją. Sam w pewnym momencie stwierdza: Nie chciałem myśleć o przyszłości.
Ale w końcu przychodzi chwila otrzeźwienia - przecież nie można tego tak ciągnąć w nieskończoność. Mathilde okazuje zniecierpliwienie, oczekuje, że Pierre dokona wyboru - albo ona albo rodzina.

I tu następuje najbardziej przygnębiające moje spostrzeżenie - Pierre nie ma odwagi wybrać. Nie umie się zdecydować, czy wybrać żonę, której nie kocha już tak jak kiedyś, i dzieci, które go męczą, czy zupełnie nowe życie u boku Mathilde, życie, którego kompletnie nie zna i którego się boi. Miłość miłością, ale nie można ot tak odrzucić 20 lat związku, co zresztą reżyserka namolnie akcentuje niby przypadkowym kadrowaniem dłoni z obrączką.

W końcu to żona Suzanne, podczas kolacji w pizzerii, oświadcza, że wie o wszystkim i chce rozwodu. Pierre wygląda, jakby mu ulżyło - ktoś wreszcie dokonał za niego wyboru! Jest gotów oddać wszystko, byleby mieć już spokój. A tu zonk - Suzanne blefowała. Chciała, żeby się przyznał, ale wyznaje mu, że ona nie potrafi bez niego żyć. Back to square one. Do braku odwagi dołącza poczucie winy. Tym razem to Mathilde nie wytrzymuje i zrywa.

Właśnie. Mathilde. To chyba najbardziej tajemnicza postać. Nie jest klasyczną femme fatale. Ją też dotknęła ta miłość, też cierpi, że jest tylko "tą drugą", że wisi zawieszona w teraźniejszości - nie godzi się na to. W pewnym momencie zaczyna pisać listy do Pierre, w których wymienia, co chciałaby z nim robić - a były to prozaiczne rzeczy, typu piknik w parku (czy coś w ten deseń, nie pamiętam już).

O czym to jest film? O czymś, co strasznie mnie wkurza - o braku odwagi w podejmowaniu wyborów, lęku przed wzięciem odpowiedzialności za te wybory, strachu przed popełnianiem błędów. Pierre cały czas szuka pretekstów do zrzucenia odpowiedzialności. Przykładowo, chcąc zakończyć związek z Mathilde, czeka, aż to ona go rzuci. W końcu jako powód swojej decyzji podaje rozmowę ze swoją sekretarką, którą mąż zostawia po 30-latach małżeństwa. Kobieta jest w fatalnym stanie, a Pierre zszokowany tym, co widzi, po prostu tchórzy - nie chce doprowadzić swojej żony do takiego stanu. Nie ma odwagi obarczyć jej takim bólem, bo jest niewinna.
Najbardziej rozwala mnie to, że owej sekretarce to rozstanie wyszło na zdrowie - kilka miesięcy później rozkwita w nowym związku, a Pierre wciąż tkwi w tym samym emocjonalnym bagnie.

A więc to opowieść o nieumiejętności wzięcia odpowiedzialności za swoje wybory, za swoje szczęście. Żeby mieć odwagę zadać ból szybko, bo odwlekanie decyzji powoduje jeszcze większy. Może głupie porównanie, ale to trochę jak z drzazgą w palcu, która jest mała, na początku lekko kłuje, ale myślimy, że albo sama wyjdzie albo się zagoi. A ona nie - ropieje, powoduje coraz większy ból. Im jest większy, tym trudniej się jej pozbyć. W końcu może się zagoi, ale cały czas tam będzie.

Pierre wybrał przeszłość - Suzanne i dzieci. Uznał, że nie ma prawa ich poświęcić za cenę swojej pogoni za szczęściem. Po latach gorzko stwierdza, że to był błąd, że codziennie i tak budzi się z myślą o Mathilde, a jego związek z Suzanne to fikcja. "Jesteśmy martwi", stwierdza. Udawane uśmiechy, podejrzenia, lęk przed samotnością, który jest jedynym spoiwem tego małżeństwa.

Chloe chyba zrozumiała, że ratowanie związku za wszelką cenę nie ma sensu, bo on już jest martwy. Wybiega z górskiej chaty i uśmiecha się z ulgą w stronę wschodzącego słońca.

PS. Dodam tylko, że uwielbiam Marie-Josée Croze za urodę i rolę w "Motylu i skafandrze" oraz nie przepadam za Danielem Auteuilem.

Nie masz co się tłumaczysz. Piszesz bardzo ciekawie. Można się było chyba obejść bez tylu spolierów (które warto oznaczać) ale jak na pierwszą poważną notkę, jest super. Czekam na więcej!

Dodaj komentarz