Amerykańskie kino mówi: farsa dorastania

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Jeszcze parę takich filmów jak "Frances Ha" czy "Mistress America", a wszelkie porównania Noah Baumbacha do Woody'ego Allena przestaną być dla tego pierwszego jakimkolwiek wyróżnieniem czy nobilitacją.

Nowojorski reżyser to bez wątpienia twórca jednych z najbardziej błyskotliwych portretów współczesnych 20- i 30-latków. Mają one w sobie zarówno coś ze wspomnianego Allena (schemat kąśliwej, dowcipnej farsy), ale też twórców takich jak Eric Rohmer (stosunek do bohaterów). Przy "Mistress America" dodałabym jeszcze klasyków amerykańskiego dramatu takich jak Edward Albee czy wspominany nawet w filmie Tennessee Williams. Nowe dzieło Baumbacha jest bowiem nieco archaiczne - przegadane, trochę teatralne i przerysowane, ale to wszystko paradoksalnie działa na jego korzyść.

Tytułowa "Mistress America" to imię dla superbohaterki, którą wymyśla 30-letnia Brooke. Ona w ogóle wymyśla dużo rzeczy, ale niewiele z nich nie tylko nie potrafi doprowadzić do końca, ale nawet w ogóle zacząć. W jej życiu pewnego dnia pojawia się 18-letnia Tracy, która po ślubie ich rodziców ma zostać jej siostrą. Nastolatka zderzyła się właśnie z codziennością pierwszego roku w nowojorskim college'u, który wyobrażała sobie nieco inaczej. Spędzanie czasu z żywiołową i ekscentryczną Brooke nada na chwilę jakiś sens jej samotnej, niespełnionej, studenckiej egzystencji i zainspiruje do stworzenia opowiadania, mającego zagwarantować miejsce w prestiżowym, uczelnianym klubie literackim.

Brooke i Tracy łączy bardzo wiele. Począwszy od niestabilnej sytuacji życiowej, na dziwnym podejściu do relacji międzyludzkich skończywszy. Obie są równie niedojrzałe, choć to ta młodsza szybciej dostrzeże (i opisze) prawdziwą naturę swojej mentorki. Osoby z charakterem, zajmującej się wszystkim i niczym, wszędobylskiej i zawsze czymś zajętej. Radosnej, roztrzepanej hipsterki, wiecznie dążącej do realizacji w dużej mierze nierealnych marzeń. Skupionej na sobie egocentryczki, która nie chce dorosnąć. Kogoś, kogo się uwielbia i podziwia, a jednocześnie niezbyt lubi. Widać to najdobitniej w trakcie wypadu do Connecticut, gdzie mieszka przyjaciółka Brooke, która nie dość, że zabrała jej koty i poślubiła jej byłego chłopaka, to jeszcze ukradła jeden z pomysłów, zarabiając na nim pieniądze. W eleganckiej willi konfrontację zwaśnionych przyjaciółek będzie śledzić dziwaczne, przypadkowe towarzystwo, tworząc w ten sposób jeden z najbardziej epicko-komicznych momentów tego roku. Konkurując jedynie z finałem w Donut Time w "Mandaryce" Seana Bakera.

Autentyczną superbohaterką w "Mistress America" jest oczywiście Greta Gerwig. Jej autentyczna ekspresja, jej finezja w przerysowywaniu w postaci, jej umiejętność rozumienia bohaterek, które gra są absolutnie niezwykłe. Greta zasługuje na wielkie ekrany i wysokobudżetowe produkcje, ale ktoś tak cudowny jak ona zasługuje przede wszystkim na dobre, mądre filmy. I zdaje się, że Noah Baumbach jest osobą stworzoną do tego, by razem z nią właśnie takie rzeczy tworzyć.

Zwiastun:

E, tam. Frances Ha była tak nudna, że prawie przysnąłem. Oglądania Mistress America nawet nie rozważałem. Allenowi to ten reżyser może buty czyścić, szczególnie że Allen wypracował swój własny (podrabiany przez wielu) styl, a Baumbach jest kim? Zręcznym podrabiaczem?

Dodaj komentarz