Amerykańskie kino mówi: genialny egoista

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Premierowymi pokazami "Steve'a Jobsa" w reżyserii Danny'ego Boyle'a zakończył się American Film Festival. Szósta edycja imprezy okazała się najlepszą w historii, bo w programie znalazło się dobre kino właściwie dla każdego.

Nie zabrakło produkcji reprezentujących młode, amerykańskie kino niezależne - dowcipnych komedii (np. "Na kwaśne jabłko", "Siedmiu Chińskich Braci") czy solidnych dramatów (np. "James White", "Krisha"). Do Wrocławia przyjechali kultowi reżyserzy, którzy z kina indie wyrośli - Hal Hartley i David Gordon Green. Na festiwalu oglądaliśmy też ich najnowsze dzieła. Na American Film Festival było czuć świeżość ("The Diary of a Teenage Girl", "Mistress America"), radość ("Szalona Noc"), oryginalność ("Rozrywka", "Opiekun") i emocje ("Serce Psa"). Plebiscyty publiczności wygrały poruszający i pozytywny "TransFatty żyje" (American Docs) oraz kolorowe "Dope" (Spectrum). Nie zabrakło też wielkich nazwisk. Festiwal otworzyła "Carol" Todda Haynesa, we Wrocławiu europejską premierą miał nowy film Davida Gordona Greena "Kryzys to nasz pomysł" z Sandrą Bullock w roli głównej. Do tej kategorii oczekiwanych tytułów zalicza się też "Steve Jobs".

Nie sądzę, czy warto się rozwodzić nad tym, ile wspólnego film Boyle'a ma z rzeczywistością i jak blisko leży prawdy o kultowym prezesie Apple'a. Niby Aaron Sorkin pisząc scenariusz filmu, mocno opierał się na głośnej i bestsellerowej książce o Jobsie autorstwa Waltera Isaacsona, ale skupił się raptem na paru epizodach z jego biografii, w której przy okazji chciał też upchnąć wiele pobocznych wątków (np. dzieciństwo Steve'a). Zatem śledząc kulisy premiery Macintosha w 1984 roku, potem komputera NeXT w 1988, aż w końcu iMaca w 1998, poznajemy skłóconego ze światem egoistę, przekonanego o własnej wielkości i nieomylności geniusza, który w głowie zawsze ma jakiś bigger picture i wizję zdecydowanie wyprzedzającą czasy, w których funkcjonuje.

Trzeba przyznać, że pomysł Danny'ego Boyle, by skupić się na trzech kluczowych fragmentach z życia Steve'a Jobsa, był całkiem niezły, bo reżyser uniknął w ten sposób banalnej narracji tradycyjnego biophica. Problem w tym, że jego film jest zdecydowanie przegadany, główny bohater definiowany jest właściwie tylko poprzez konfrontacyjne dyskusje, rozmowy i przede wszystkim kłótnie z ludźmi ze swojego otoczenia. Dużo miejsca w dziele Boyle'a zajmują relacje Jobsa z córką, Lisą. Naprawdę aż trudno w to uwierzyć, że w kluczowych momentach swojej kariery współtwórca Apple'a tyle czasu poświęcał na rozwiązywanie problemów z dzieckiem, którego nawet nie uznawał za swoje. W końcu ta historyjka o pojednaniu odrzucanej córki i jej niełatwego we współżyciu opiekuna zaczyna dominować nad całością, czyli portretem geniusza-egoisty.

Tak naprawdę "Steve Jobs" to jednak popis jednego człowieka, Michaela Fassbendera w tytułowej roli. Przyćmił on Boyle'a, który momentami robił, co mógł, by uciec od irytującego, familijnego pomysłu Sorkina. Przyćmił też resztę obsady, w której znaleźli się Kate Winslet czy Jeff Daniels. Fassbender ze swoją wizją Jobsa wyszedł zdecydowanie poza nie tak dobrą, jakbyśmy się spodziewali, orkiestrę, kryjąc jej fałsze i potknięcia. To chyba ta rola, Michaelu Fassbenderze.

---
Oscar dla Steve'a Jobsa? Czemu nie? Albo Rubin.

Zwiastun:

Szanuję Twoją opinię o Festiwalu, ale skoro zaczynasz swoją wypowiedź od stwierdzenia, że było tu kino właściwie dla każdego, to muszę stanowczo zaprotestować :) Bo to zdecydowanie nie jest festiwal dla mnie.

AFF to festiwal filmów fajnych, miłych i sympatycznych. Oglądam je z uśmiechem na sali, by po wyjściu powiedzieć, że film był ok, by 2 dni później ledwo coś pamiętać, a po miesiącu zdziwić się, że w ogóle to oglądałem. Na AFF dominują filmy, które starają się widzowi przypodobać, które są ładnie dopracowaną błyskotką, ale które rzadko zawierają jakikolwiek element świeżości, czy autentycznego filmowego wydarzenia. Filmy na AFF to w przeważającej większości kino, którego najbardziej nie znoszę: kino środka, kina dla wszystkich, kino bez wyrazu.

To ja już wolę obejrzeć autentycznego gniota, bo często stoi za nim przynajmniej jakiś oryginalny pomysł (nawet jeśli nie udany), albo szaleństwo twórcy. Cóż, wolę spektakularne porażki niż wykalkulowane sukcesiki.

Jeżeli chodzi o amerykańskie gnioty, to oferta pozafestiwalowa jest przebogata ;)

Na AFF trochę jak na NH: możesz iść różnymi ścieżkami.ja lubię amerykański niezal i czekałam na takie filmy. Ale miałeś sekcję on the edge z mniej tradycyjnym kinem, bardzo nowohoryzontowe Serce Psa i niestandardowe dokumenty jak Jackson Heights. Chyba źle wybierales złe tytuly.

Nie jesteś pierwszą osobą, która przekonuje mnie, że filmy są dobre, tylko ze mną coś nie tak: źle wybieram, źle oceniam, źle podchodzę do sprawy itp. i tak od lat, od początku festiwalu. Ale mnie nie przekonasz, bo wiem, jakiego kina szukam i wiem gdzie go nie znajdę. I nie chodzi o to, że nie znajdę go na AFF, jest niestety znacznie gorzej - nie znajdę go w kinie amerykańskim. W końcu udało mi się uwierzyć, że organizatorzy naprawdę ściągają tu najlepsze co USA wyprodukuje, problem tylko w tym, że kino amerykańskie przeżywa największy artystyczny upadek od lat i po prostu ma niewiele do zaoferowania.

Nie zmienią tego pojedyncze tytuły, które może przegapiłem i może byłyby fajne, bo cały system jest do bani. Ty się cieszysz na filmy z festiwalu Sundance, ja wręcz przeciwnie - uważam ten festiwal za szkodliwy dla amerykańskiej kultury filmowej. W moich oczach służy on bowiem do utrzymywania fałszywego przekonania, że mamy do czynienia z grupą niezwykle utalentowanych twórców; towarzystwo to wręcza sobie nawzajem nagrody i jest w ogóle super fajnie, tylko jakoś po filmach tego nie widać. Jeszcze gorzej - czasem pojawiają się talenty, ale te zamiast się rozwijać są upupiane pochlebstwami i wchłaniane przez system korporacyjny.

Kino amerykańskie zawsze interesowało się rozrywką, ale od lat równolegle pojawiali się w nim prawdziwi artyści i powstawały wspaniałe filmy. To się skończyło. Dla mnie ostatnie lata są zdecydowanie najgorsze w historii amerykańskiego kina, nie będę też zresztą ukrywał, że podobne zdanie mam o muzyce. Tam odpowiednikiem indie movies jest indie rock - równie płytki, nudny i tylko węszący za dolarem.

I to nie jest tak, że mam jakąś awersję do amerykańskiego kina, bo wśród moich ulubionych filmów i ulubionych twórców jest go mnóstwo. Nie jest też tak, że kino przestało mnie zachwycać - wciąż udaje się to kinematografii rumuńskiej, węgierskiej, rosyjskiej, francuskiej, japońskiej, tajskiej, tureckiej itp itd. Po prostu nie amerykańskiej.

PS Z ciekawości zajrzałem do swoich 4 ostatnich podsumowań roku - wśród 40 wyróżnionych filmów są tylko 3 amerykańskie, w tym zresztą 2 dokumenty.

PPS Sorki, chyba powinienem był zrobić z tego notkę w ramach dwugłosu o AFF, a nie zamęczać Cię tak długimi ripostami.

Zdziwiłbyś się, ale w mojej 30 z rocznych podsumowań też większość filmów (czasem spora) to filmy spoza USA. Fakt: kinematografia amerykańska jest bardzo specyficzna, bo głównie rozrywkowa, ale ja dostrzegam różnicę między Mistress America a jakimś durnym, wysokobudżetowym blockbusterem, którego po prostu nie da się oglądać na poważnie czy "na trzeźwo". I w ogóle nie wiem, po co takie filmy oglądać.

Różnica między niezależnym kinem amerykańskim a każdym innym jest taka, że nawet bardzo niskobudżetowe filmy z USA są w stanie po sukcesach na mniejszych, lokalnych festiwalach wedrzeć się do dystrybucji szerszej, bo po prostu reprezentują potężną kinematografię. Gdyby taki Shane Carruth robił filmy w Polsce czy nawet w kraju typu Niemcy, byłby lokalną ciekawostką znaną grupie fanatyków. Różnica między Sundance a Oscarami jest taka, że tam jednak docenia się często dobre i świeże kino rozrywkowe, a nie tych, którzy dali najwięcej kasy na promocję lub w obsadzie mają Meryl Streep.

Chciałabym, żeby Damien Chazelle po Whiplash robił tylko dobre filmy, ale jestem realistką i wiem, że tak nie będzie, bo - jak napisałeś - najpewniej wchłonie go ten upupiający system. Są producenci, którzy wymagają, narzucają aktorów i konkretną ekipę, zmieniają scenariusze etc. Ale miejsce jednego upupionego zajmie w końcu kilku innych i jak zrobią choć jeden dobry film, będzie dobrze. Z drugiej strony, są jednostki, które po sukcesach w Sundance i tym podobnych festiwalach jakoś mniej poddają się systemowi, typu ciągle Baumbach, Miranda July, Gregg Araki czy Carruth.

Jak wspomniałem, mamy jednak mimo wszystko dość odmienną opinię o amerykańskim kinie niezależnym (przejawiającą się choćby tym, że Ty wyczekujesz najlepszych filmów z Sundance, a ja wręcz przeciwnie - oczywiście lepsze Sundance niż Oscary, wiadomo, ale niestety widać, że wielu z tych twórców traktuje Sundance jako przystanek przed wymarzonym Oscarem). Nazwiska, które wymieniłaś, to pewnie dość dobrzy reżyserzy, ale dla mnie żadni artyści ani mistrzowie kina. Chyba ostatnim takim w amerykańskim kinie był Darren Aronofsky (mogę się mylić), ale i jego wchłonął już zdaje się system. No i jest jeszcze oczywiście Benning, ale to bardzo specyficzny artysta :)

Jasne, że mamy odmienne spojrzenie na amerykańskie kino, ale różnimy się chyba też tym, że mi całkowicie wystarczy jeden dobry/znakomity film od młodego reżysera. Jeśli potem rozwodni się gdzieś w banałach mainstreamu, to spoko. Będą inni prędzej czy później. Chciałabym, by twórcy moich ulubionych filmów, kręcili tylko dobre rzeczy, ale wiem, że tak nie będzie.

Uważam, że skończyły się czasy, gdy większość ambitnych reżyserów tworzyła awangardowe, artystyczne projekty przez całą swoją karierę, nie mając aspiracji, by przebić się do mainstreamu, więc ten mainstream przebijał się do nich, nagradzając ich Palmami i Oscarami.

Dostęp do filmów sprawił, że oglądasz i Benninga, i Finchera. Różnica jest taka, że jeden ma fundusze na robienie filmów, drugi nigdy ich nie będzie mieć w takiej skali, bo kieruje się do niszowego widza. I to jest poniekąd jego wybór, że nie idzie na żadne kompromisy i jest wierny swojej artystycznej wizji.

Ale publiczność też się zmienia. Większość zapewne nigdy nie będzie sięgać po wymagające filmy, ale one przebijają się od czasu do czasu do głównego nurtu. Polska jest malutkim rynkiem, masy rzeczy u nas nie ma, ale we Francji czy w USA (w wersji tej limitowanej dystrybucji) w kinach możesz oglądać właściwie wszystko. No i masz też różne płatne platformy.

Trochę odbiegam od tematu, ale zmierzam do tego, że za rewolucją w dostępności do filmów stoją jednak Amerykanie:)

Problem w tym, że dla mnie nawet te pierwsze filmy nie są znakomite, tylko w najlepszym razie dobre. Na szczęście inne kinematografie nie mają Sandansów i jakoś sobie radzą z artystycznym kinem ;)

Dodaj komentarz