Blockbuster Warszawski

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Jaki kraj, taki blockbuster – przesadzony do granic wytrzymałości, nieznośnie patetyczny, ułomny w swej misyjności. Zamiast leczyć kompleksy polskiego, młodego kina, Jan Komasa powinien robić lekkie, ale z rozmachem, kino rozrywkowe, bo w tej materii posiada dużo lepsze kompetencje.

Często przytaczam w „W Drodze” Waltera Sallesa jako przykład kina, które mimo trochę infantylnej fabuły i bardzo dużych uproszczeń, całkiem sympatycznie tłumaczyło kultową książkę Jacka Kerouaca na język współczesnych nastolatków. Ludzi, którzy najważniejszy moment w życiu potrafią zamknąć w 160 znakach lub ubrać w ładną fotkę na Instagramie. Oni nie chcą zgłębiać detali ruchu Beat Generation, ani prowadzić filozoficznych dysput o dawnych czasach. Ma być ładnie, atrakcyjnie i przyjemnie. Smutne, ale prawdziwe. Jan Komasa do tego pokolenia kieruje „Miasto 44” - bombastyczną superprodukcję za około 25 mln złotych, w której powstańcy są młodzi i piękni, wyglądają jak hipsterzy z Placu Zbawiciela, potrafią się bawić i cieszyć życiem, a gdy konieczność ich do tego zmusza, chętnie oddają życie za ojczyznę.

Stefan nie do końca jest takim idealnym bohaterem. Jego ojciec już poległ na wojnie, matka z żalu i tęsknoty nie radzi sobie, popadajac w obłęd, a jest jeszcze młodszy brat, przed którym Stefan codziennie odgrywa uroczą pantomimę pod oknem. W końcu role się odwrócą – z tego samego okna chłopak zobaczy, jak Niemcy mordują jego bliskich, zanim Stefan na dobre w ogóle zaangażuje się w wojenną konspirację. Dla okaleczonego fizycznie i psychicznie młodzieńca wojna traci sens. Nie umiera od razu jedynie dlatego, że jego aniołem stróżem zostaje zakochana w nim Alicja-Biedronka, która za rękę i z pełnym poświęceniem przeprowadza go przez pogrążoną w powstańczym chaosie Warszawę. Wątek Stefana to ciekawa, ale bardzo kuriozalna sprawa. Komasa stara się poprzez losy tego chłopaka stworzyć jakąś własną interpretację wojennej klasyki – to trochę taki nowoczesny „Kanał” (powstańczy Blair Witch Project) albo młodzieżowa odpowiedź na „Pianistę” (Józef Pawłowski ma szczęście, bo wygląda dużo lepiej niż Adrien Brody i nie musi jeść starych ogórków). Straszliwe bolą te durne, zupełnie niepotrzebne sceny w slow motion, dla lepszego efekciarstwa podrasowane Niemenem czy Skrillexem (serio!), bo to przecież ulubieni artyści współczesnych nastolatków. Miło, że reżyser stara się zrobić taką atrakcyjną lekcję historii dzisiejszej gimbazie, ale czy to musi być naprawdę tak głupie? Nie wymagam zaraz czegoś na miarę "Kinderszenem", ale c'mon!

Nie wiem, czy takie było zamierzenie twórców „Miasta 44”, ale film interesująco wpisuje się w ogólnonarodową dyskusję o zasadności powstania, stając trochę po stronie... przeciwników zrywu z 1944 roku. Nasi bohaterowie giną na ekranie z większą częstotliwością niż postacie w „Grze o Tron”, a że są w większości urodziwymi, heroicznymi patriotami, tym bardziej ich szkoda. Ale potrafią umierać pięknie! Jak choćby Kobra, ranny w walce w ramionach z ukochaną, świeżo poślubioną małżonką, wysadza się, gdy tylko niemieccy żołnierze wchodzą do szpitala. Śmierć tych młodych ludzi jest równie bezsensowna, co dramat lewobrzeżnej Warszawy – bezceremonialnie niszczonej przez okupanta polującego na powstańców. Patrząc na to wszystko, nawet dochodzę do wniosku, że nie tak zupełnie niedorzeczne było wydanie ogromnej jak polskie warunki sumy pieniędzy na produkcję jednego filmu. Na gruzach z czasów wojny wyrosło w końcu nowoczesne city z wysokimi biurowcami i efektownie oświetlonymi budynkami, ale śmiem wątpić, że o taką Warszawę – prężną stolicę korporacyjnego ładu – walczyli (i umierali) ówcześni powstańcy, co na końcu filmu tak ordynarnie sugeruje reżyser.

Jan Komasa na chwilę obecną to w ogóle dość tragiczna postać rodzimej kinematografii. W kraju, w którym na duży budżet i wsparcie mogą liczyć jedynie słuszne produkcje historyczne, człowiek, który ewidentnie sprawdziłby się w produkcji nieskomplikowanych, widowiskowych blockbusterów, nie ma łatwej egzystencji. Musi bawić się w składnie hołdów, budowanie filmowych pomników, utwierdzanie mas w narodowych mitach. A życie reżysera może być przecież dużo prostsze. Nasz za-chwilę-już-były premier wybrał właśnie taką drogę, może Jan Komasa także powinien się nad tym zastanowić?

Zwiastun:

Na szczęście powstała też w tym roku odtrutka - Polskie gówno :)

Dodaj komentarz