CANNES 2017: RAMSAY, SHERIDAN, MITCHELL, BAKER (8)

Data:


YOU WERE NEVER REALLY HERE
reż. Lynne Ramsay
Konkurs Główny

Jeśli musimy oglądać typowego, amerykańskiego outsidera, to musi mieć on jakieś równie typowe imię. Niech będzie Joe. Ponieważ będzie to facet z przeszłością, musi wyglądać niekorzystnie i niechlujne, musi mieć brodę i kiepską fryzurę, musi mówić mało głównie mamrocząc. Przede wszystkim jednak – powinien mierzyć z własnymi demonami, które uniemożliwiają mu normalną egzystencję. Lynne Ramsay najwyraźniej uznała, że Joe jedna trauma nie wystarczy. Dlatego mężczyzna boryka się nie tylko z powracającymi koszmarami z bliskowschodniego frontu, ale też z widmami katastrofalnych akcji z czasów, gdy był federalnym agentem. Najmocniej w umyśle Joe wyryły się jednak drastyczne wspomnienia z dzieciństwa – widok bitej matki i jego samego, chłopca, który próbuje zagłuszyć jej krzyki obwiązując sobie głowę folią spożywczą. Żebyśmy jeszcze nie mieli wątpliwości, że Joe i matkę nawet wiele lat później łączy jakaś szczególna więź, Ramsay wieńczy ją symbolem przez duże S – „Psychozą” (Norman Bates, pamiętacie?).

Joe nie może mieć zwyczajnej pracy w bibliotece lub na stacji benzynowej, nie może mieć też telefonu komórkowego. Pracuje dla gościa, który zdaje się być brzydszą wersją Olivii Pope – facetem rozwiązującym mniej oficjalną drogą problemy polityków i biznesmenów. Joe kontaktuje się z nim za pośrednictwem sprzedawcy z warzywniaka, bierze zlecenie, a po jego realizacji dzwoni z budki telefonicznej i informuje, że zadanie zostało wykonane. Płatność gotówką. Wiadomo, że sielanka związana z taką formą zatrudnienia nie może trwać wiecznie. To jednak nie skarbówka będzie ścigała Joe, ale jeden ze złoczyńców, z którym ten zadrze. To też nie może banalny czarny charakter – to powinna być osoba z kręgów władzy, przejawiająca jakieś chore skłonności. Zorganizowane stręczycielstwo, porwania młodych dziewczynek, ukryte domy sodomii i gomory w samym sercu Manhattanu – z tym zetknie się nasz antybohater. No właśnie, bo Joe nie może być nieskazitelnym herosem, biegającym po ulicach w kolorowym kostiumie i nowoczesną bronią. Jak przystało na autentycznego antybohatera, obok wspomnianych już psychologicznych ułomności, ma też inne niedoskonałości. Aktywny jest tylko wieczorową porą, jest brutalny, ale nie lubi broni palnej, woli coś bardziej konwencjonalnego, np. młotek. Z dobrych rzeczy – Joe troszczy się o mamę i zależy mu na losie nie tylko wykorzystywanych dzieci.

Ostanie (?) zadanie Joe to ciąg zdarzeń układających się w tandetnie surowe, absurdalnie psychodeliczne obrazy bijatyk, retrospektyw z przeszłości i błąkania się po mieście z ponurą muzyką Jonny'ego Greenwooda lub niepokojącymi piosenkami w tle. Refn z czwartej ligi polskiej piłki nożnej. Lynne Ramsey na konferencji prasowej przyznała się, że scenariusz do filmu pisała właściwie na bieżąco i „You Were Never Really Here” dokładnie wygląda, jak film napisany na kolanie, zrealizowany w kilka, przypadkowych dni wedle paru słów kluczy (antybohater z przeszłością, mroczne przestępstwo, niespokojne miasto nocą, traumatyczne przeżycia, skrzywdzone dziecko). Ja mam inne słowo klucz – film porażka.

WIND RIVER
reż. Taylor Sheridan
Un Certain Regard

Nawiązujący w atmosferze do skandynawskich seriali, ale też np. telewizyjnego „Fargo”, „Wind River” to zakopany pod śniegami Wyoming męski, czarny kryminał, w którym rozwiązywanie zagadki dotyczącej śmierci młodej Indianki przez lokalnego myśliwego z przeszłością i młodą agentkę FBI spoza miasteczkowego układu służy zadawaniu pytań o kwestię zadośćuczynienia za największe krzywdy i to, jak radzić sobie z żałobą, bólem, cierpieniem i pozostającym z człowiekiem wiecznym poczuciem winy. Debiutujący za kamerą Taylor Sheridan to świeżo upieczony laureat nagrody za reżyserię w canneńskim Un Certain Regard. Na tle dość przeciętnych tytułów, które w tym roku pojawiły się w tej sekcji, „Wind River” urzeka konsekwencją w budowaniu historii o świecie trochę wyjętym spod prawa i ludziach, próbującym okiełznać naturę, w tym tę ludzką, bo starają się też się zrozumieć i pokonać zło, które wkracza w życie na mroźnym pustkowiu.

HOW TO TALK TO GIRLS AT PARTIES
reż. John Cameron Mitchell
Pokazy Specjalne

Adaptacja opowiadania Neila Gaimana o przybyszach z kosmosu, którzy przygotowując się na ziemi do swojego rytuału reprodukcyjnego, trafiają w sam środek punkowej gorączki końca lat 70. Realia niepokornej epoki stanowią tu przede wszystkim tło dla banalnej opowiastki o dojrzewaniu chłopców, którzy w anarchistycznych punkowych ideałach odnajdują sposób na wprowadzenie kolorytu i rebelii do swojej przeciętnej, nastoletniej egzystencji w szarym Croydon. Punkowy styl pasuje także idealnie do nośnego zderzenia futurystycznego sztywniactwa obcych z wolnością i buntem tamtej muzyki i kultury. Elle Fanning gra tu czarująco niewinną kosmitkę, która w czasie pobytu na ziemi zmaga się z dylematem samostanowienia, a odpowiednio wystylizowana Nicole Kidman wciela się w rolę jej ziemskiej, punkowej mentorki. Proza Gaimana porusza się w dość osobliwych estetycznie rewirach, a Mitchell też dał się poznać jako filmowy stylista z tendencją do przesady, ale i uroczej kampowości. W tym filmie wszystkiego jest jednak za dużo, a za mało fajnie napisanego, wyluzowanego i dowcipnego scenariusza.

THE FLORIDA PROJECT
reż. Sean Baker
Quinzaine des Realisateurs

„The Florida Project” to film nieco inny niż świetna „Mandarynka”, choć w analogicznym lekkim i łobuzerskim tonie portretujący podobnych bohaterów – ludzi egzystujących na społecznym marginesie, w biedzie i bez perspektyw na lepsze życie. 6-letnia Moonee i jej mama (choć pełniąca dla dziewczynki rolę raczej kumpeli i starszej, wyluzowanej siostry niż rodzica) mieszkają w podrzędnym motelu gdzieś pod Orlando, w którym bynajmniej nie zatrzymują się turyści, chcący zwiedzić pobliski Disney World. W tych kiczowato kolorowych przybytkach o smutnie ironicznych nazwach (Magic Castle, Wonderland) nawiązujących do kultowego parku rozrywki nie ma jednak nic z jego magii. Lokatorami tych hoteli są bowiem osoby – samotne i całe rodziny – którym coś w życiu nie wyszło, nie są w stanie stanąć na nogi, nie mają pieniędzy, by kupić lub wynająć własne mieszkanie, z trudem wiążące koniec z końcem. Moonee wraz z innymi dzieciakami z okolicy spędza większość czasu szukając zwady, przygód i wrażeń. Czasem wraz z matką pójdzie sprzedawać perfumy pod ekskluzywny hotel, innym razem będzie uprzykrzać życie menedżerowi Magic Castle (jedyny profesjonalny aktor w obsadzie, William Dafoe). Ponieważ zarówno dziewczynka, jak i jej matka, aż proszą się o kłopoty, te w końcu nadejdą, przynosząc tej historii dość oczekiwany finał. Mimo tego oczywistego szablonu dramatycznego„The Florida Project” pokazuje, jak błyskotliwym obserwatorem społecznych zjawisk jest Sean Baker. Po raz drugim robi bowiem film o wyrazistym, obyczajowo-społecznym wydźwięku, który z dużą dozą humoru, wrażliwością, sympatią i ciepłem wobec bohaterów zwraca uwagę na ludzi, których nikt nie dostrzega. Ukazuje zjawiska, które postkryzysową Amerykę zawstydzają, a jej politykę socjalną kompromitują. Baker nie jest przy tym ani Kenem Loachem, ani Andreą Arnold – idzie własną drogą.