Festiwal po warszawsku 18: Na ziemi niczyjej

Data:

Babak Jalali zaprasza na obraz autentycznej nędzy i rozpaczy. "Land" - w kontekście blisko dwugodzinnego seansu tego filmu - jego tytuł brzmi z każdą minutą coraz bardziej gorzko i przewrotnie.

Ta przewrotność jest boleśnie bezwględna i złowieszcza wobec jego bohaterów. Rdzennych mieszkańców Północnej Ameryki, którzy nawet na ziemi swoich przodków, prawnie przekształconej w zapyziałe rezerwaty, nie są u siebie. To imigranci we własnych małych ojczyznach, reprezentaci upodlonego dziedzictwa rdzennej Ameryki.

Reżyser świetnego "Radio Dreams" wspaniale opowiada o tych ludziach, którzy kiedyś gdzieś zapuścili korzenie, ale raczej nigdy nie poczują się tam jak u siebie. W "Land" dotyka trudnego doświadczenia amerykańskich Indian, spychanych na społeczny margines i kulturalnie wykluczanych, z którymi jako rodowity Irańczyk, choć mieszkający na obczyźnie, niewiele ma wspólnego. A jednak Babak Jalali dowodzi, że poczucie obcości ma wymiar bardzo uniwersalny. Zamyka swój film w ramy błyskotliwego slow westernu, a najważniejszym miejscem niespiesznej akcji czyni duszną okolicę z małym sklepem monopolowym usytuowanym tuż przy granicy z indiańskim rezerwatem. To tu każdego dnia dogorywają jego mieszkańcy o twarzach przepalonych od słońca i wypitego alkoholu. Napojów upadłych bogów, zakazanych na ich ziemi. Piją nie za błędy, lecz z nudy i beznadziei. Za przeszłość, którą jeszcze pamiętają i teraźniejszość, która wygodnie o nich zapomniała. Czasem dają się ponieść sentymentowi, jak wtedy gdy jeszcze zawalczą o pochówek poległego w nie swojej wojnie na Bliskim Wschodzie brata według indiańskiego, a nie państwowego ceremoniału. Zryw to być może ich ostatni i tak desperacki, że potrafi wycisnąć z oczu łzę, jak się patrzy na ten dramat trumienny.

"Land" przytłacza swoją wizją rozpadu świata indiańskiej społeczności, bo zabrakło w filmie tego nostalgicznego humoru, który oczarował mnie przy "Radio Dreams". Dalej doceniam i absolutnie kupuję estetykę Jalaliego, wierzę w jego artystyczne wizje, ale mierząc się z takim przygnębieniem, trochę zatracił to, co go naprawdę wyróżniło nie tak dawno z tłumu arthouse'owych komiwojażerów.