Na horyzoncie widziałam... (6/2018)

Data:

Dobiega końca 18. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty. Edycja niezwykła, bo organizowana w nowych trudniejszych okolicznościach, bo bez dużego sponsora tytularnego. Jednak impreza przez ten fakt nic nie straciła ze swojej wyjątkowości i programowego rozmachu.

Nowa identyfikacja wizualna to zasługa Łukasza „Cekasa” Bergera, który wspólnie z Michałem Wekslerem i zespołem Nowych Horyzontów stworzył instalację „OUT”.

Mniejszy budżet imprezy był zauważalny. Nie było w tym roku plenerowego kina na wrocławskim rynku ani plaży na Placu Solnym. Posiadacze karnetów nie znaleźli w torbie tradycyjnej pamiątki - koszulki z nową grafiką festiwalu. Atrakcje muzyczne w Klubie Festiwalowym też jakby były skromniejsze. Żadnej zmiany nie można natomiast było odczuć, jeśli chodzi o filmowy program. Tutaj organizatorzy i selekcjonerzy imprezy zafundowali nam prawdziwy zawrót głowy. Bogactwo urodzaju, przez które ułożenie tego idealnego dla siebie rozkładu jazdy na prawie 11 festiwalowych dni było zadaniem karkołomnym. Podkreślę to wyraźnie: 18. edycja Nowych Horyzontów pod względem filmowej oferty była jedną z najlepszych w całej historii. Nawet paradoksalnie wyglądające na mniej atrakcyjne retrospektywy - wymagające kino Pedro Costy i João César Monteiro, odarty z jednego pełnego metrażu zestaw dzieł zeszłorocznej zwyciężczyni Berlinale Ildikó Enyedi, efektowny przegląd arcy ciekawej, acz nie tak niedostępnej filmografii Nicolasa Roega czy powrót do filmów Bergmana z okazji stuletniej rocznicy urodzin mistrza - znajdywały we Wrocławiu potężne grono widzów. Walka o zajęcie sobie wirtualnego miejsca na seansach była tak samo zażarta, jeśli chcieliśmy zobaczyć "Personę", nowy film Larsa von Triera czy niezależną, amerykańską produkcję z konkursu.


"Siedzący Słoń" - ulubiony film nowohoryzontowej publiczności w tym roku.

Tegoroczny Konkurs w ogóle zasługuje na osobny komentarz. Dawno bowiem na festiwalu nie cieszył się on taką popularnością, spowodowaną niesamowicie atrakcyjnym doborem tytułów do tej sekcji. Z jednej strony wyczekiwana "Fuga" Agnieszki Smoczyńskiej, która na bardzo dobrą notę zdała egzamin tzw. drugiego filmu, dalej hołd dla estetyki ikony Nowych Horyzontów Guya Maddina w "Dzikich Chłopcach" Bertranda Mandico, naturalistyczny portret młodej mamy w "Milli" Valérie Massadian czy w końcu przebój amerykańskich festiwali kina niezależnego "My, zwierzęta" Jeremiah Zagara. Na pokazy - gdy już udało się na nie dostać - wszystkich tych produkcji chodziło się z autentycznym zaciekawieniem i podekscytowaniem. Kiedy tak było ostatnio? W 2009 roku, gdy w selekcji konkursowej rywalizowały tytuły Steve'a McQueena, Iwana Wyrypajewa, Tsaia Ming-lianga, Philippe'a Grandrieux czy bohatera tegorocznej retrospektywy Pedro Costy? Siedem konkursowych filmów reżyserowały lub współreżyserowały kobiety. Jedna z nich we Wrocławiu otrzymała Grand Prix. Isabella Eklöf w "Holiday" stworzyła fascynujący portret młodziej kobiety narażonej na pokusy wygodnego, ale bardzo niebezpiecznego życia, która stanie przed wyborem, jaką ścieżką będzie chciała podążać. To jednak zupełnie inne dzieło okazało się konkursowym hitem. Uderzający totalnym pesymizmem, przesiąknięty cierpieniem, rozczarowaniem i żalem "Siedzący Słoń" z tragiczną historią swojego zdolnego twórcy i ucznia Beli Tarra, Hu Bo, który nie dożył premiery swojego dzieła na tegorocznym Berlinale. To ten film zdobył na Nowych Horyzontach Nagrodę Publiczności, cieszył się wśród niej największą popularnością, a mówimy przecież o 4-godzinnej produkcji z Chin! Wydaje mi się, że to wyróżnienie stanowi najlepszy sygnał dla organizatorów festiwalu, jaka jest jego widownia. Gotowa na kino trudne, nieustraszona, doceniająca wielkie dzieła, gdy się z nimi zderza. Zwłaszcza wtedy, gdy te seanse nie należy do najprzyjemniejszych. Brawo my!

Publiczność Nowych Horyzontów stale się zmienia. Na kinowych korytarzach pojawiają się coraz młodsi ludzie, którzy po raz pierwszy zawitali do Wrocławia z karnetem. Odkrywają tu właśnie Lava Diaza czy Nuriego Bilge Ceylana. Testują swoją wrażliwość na kino Larsa von Triera, Gaspara Noé i Lee Chang-donga. To gorące tytuły z Cannes przyciągały publikę w każdym wieku i z różnym festiwalowym stażem. Było ich w tym oku około 30 i reprezentowały właściwie wszystkie, canneńskie sekcje. We Wrocławiu polską premierę miały też najgłośniejsze dzieła z Berlinale - kontrowersyjny, nagrodzony Złotym Niedźwiedziem eksperyment Adiny Pintilie "Touch Me Not", który wzbudzał tu skrajne emocje (sporo widzów nie dotrwało do końca pokazu), ale też "Dowłatow" Aleksieja Germana Jr., do którego zdjęcia zrobił Łukasz Żal. To jednak tytuły mniej oczywiste zawsze stanowiły ważny element tożsamości Nowych Horyzontów. Widziałam, z jaką konsternacją widzowie opuszczali pokazy "Granicy" Ali Abbasiego, jak byli poruszeni "Girl" Lucasa Dhonta. Świetnie się bawiliśmy na "The World Is Yours" Romaina Gavrasa i "Mektoubie" Abdellatifa Kechiche'a oraz wzruszaliśmy na "Adze" Milko Lazarowa.


Terry Gilliam, fot. Maria Kujawska.

Po tej edycji festiwalu marzy mi się, by powróciły masterclassy jako pełnoprawne spotkania z twórcami, nie tylko jako krótki element filmowej projekcji. Jestem przekonana, że Terry Gilliam na samo spotkanie spokojnie wypełniłby największą salę w kinowym kompleksie. Swoich amatorów znalazłaby także niesamowita Jagoda Szelc. Takich nieszablonowych osobowości w tym roku we Wrocławiu było więcej.

Odmłodzenie publiki na Nowych Horyzontach zmieniło też formę komunikacji w trakcie festiwalu. Dyskutować można było nie tylko na kinowych korytarzach czy w Klubie Festiwalowym w Arsenale, ale też na facebookowym profilu Nowe Horyzonty po godzinach, który w trakcie imprezy tętnił życiem. W tej chwili trwa tam w najlepsze dyskusja, jakich retrospektyw życzyliby sobie uczestnicy festiwalu w 2019 r. Ja już wiem, że cokolwiek nie wymyślą organizatorzy i selekcjonerzy Nowych Horyzontów na przyszły rok, będzie to na pewno atrakcyjne i absolutnie warte tego, by na te kilkanaście wakacyjnych (oby może tylko mniej upalnych) dni poświęcić się filmowemu szaleństwu. 18. edycją powiesili sobie jednak poprzeczkę bardzo wysoko.

Dzięki za podsumowanie, mam natomiast wątpliwości co do tego, co piszesz o konkursie. Owszem na niektóre filmy trudno się było dostać, ale to chyba przede wszystkim efekt decyzji, żeby filmy konkursowe pokazywać w małych salach. Do tej pory (jeśli mnie pamięć nie myli) filmy konkursowe były w dość dużych salach, a teraz już na starcie klikania do wyboru było jakieś 50 miejsc na seans.

Nie zaryzykowałbym więc tezy, że ludzie masowo rzucili się na filmy konkursowe w tym (na skądinąd znakomitego) Siedzącego słonia. Tradycyjnie rzucali się przede wszystkim na hity.

Ciągle łatwiej było się wklikać na całkiem hitowe Tajemnice Silver Lake czy Mektoub. Moja miłość... niż na Fugę i Dzikich chłopców (poza pierwszym pokazem).

Ale ile było miejsc do wyboru? Owszem na niektórych hitach zostawało 80 miejsc na sali, która ma ich 600, a na filmach konkursowych zostawało 0 miejsc na sali, która mieści 100 widzów...

Mnie się nie udało dwa razy wklikać na Fugę, a była grana w siódemce, która ma trochę więcej miejsc niż sto. ;)

Polskie filmy rządzą się nieco innymi prawami. Natomiast filmy konkursowe, które mnie interesowały (Siedzący słoń, Cocote, My zwierzęta) były grane na małych salach.

Poza Słoniem... każdy film konkursowy miał dwa pokazy w dużej i trzeci (jeżeli w ogóle się odbył) w małej sali. Cocote i My zwierzęta były dwa razy wyświetlane w siódemce, która może i nie jest największą salą w Kinie NH, ale do małych też nie należy.

Za wyjątkiem Fugi wszystkie filmy konkursowe miały 3 pokazy. Poza Słoniem, który miał wszystkie pokazy w 6, pozostałe filmy w 6 miały tylko ostatni pokaz - reszta seansów była w salach na 3. piętrze. Z paroma wyjątkami większość filmów w konkursie miała prawie zawsze pełne sale.

Dodaj komentarz