Ona

Data:

Triumfalny powrót na światowe salony starego prowokatora Paula Verhoevena w najbardziej niejednoznacznym i fascynującym filmie tego roku.



Na "Elle" czekałam jak na szóstkę w kumulacji totolotka. Gdy rok temu w Cannes przypadkowo obejrzałam kilkudziesięciosekundowy jej teaser, wiedziałam, że to będzie bomba, która rozwali system. Verhoeven zrobił film, którego nikt chyba się po nim nie spodziewał. Bo kto mógł wiedzieć, iż do tej pory znany głównie z zamiłowania do tanich prowokacji i kiczowatej rozrywki Holender, zaskoczy nas odważną czarną komedią. Taką, w której śmiejemy się zarówno do rozpuchu, jak i konfuzją i zawstydzeniem.

Podczas przyjemnej kolacji Michele postanawia poinformować znajomych, że sądzi, iż została zgwałcona. Po tym oświadczeniu przechodzi do porządku dziennego, chce zamówić posiłek pomimo ewidentnej konsternacji jej towarzyszy. Zachowuje się całkowicie normalnie. Zupełnie jak jej kot, ktory był świadkiem brutalnego ataku. Michele nie chce angażować w sprawę policji. Jako dziecko seryjnego mordercy, odsiadującego wyrok dożywocia, której udział w zbrodniach z przeszłości do dnia dzisiejszego zaprząta umysły opinii publicznej, nie chce znów być na świeczniku. Poradzi sobie sama. Twardo stąpa po ziemi, jest samodzielna i inteligentna, potrafi być też okrutna, nawet w stosunku do najbliższych. Gdy napastnik okazuje się żądnym kolejnych wrażeń stalkerem Michele, ta podejmuje z nim niebezpieczną grę.

Fascynujące w "Elle" jest szczególnie to, jak problematyczne jest to w odbiorze dzieło. Gwałt to atak na najbardziej intymną sferę ludzkiego ciała. Nawet w filmie wygląda okrutnie i przerażająco. Ale Michele nie tylko nie czuje się zbrukaną ofiarą, ale też ma siłę, by kontynuować osobliwą relacją z nieznanym napastnikiem. W dalszej perspektywie igrać ze swoim kochankiem i mężem przyjaciółki czy uwodzić przystojnego, żonatego sąsiada. Jako szefowa firmy projektującej brutalne gry komputerowe, zatwierdzająca każdy graficzny ich element, nieludzką agresję ogląda na codzień i w ogóle się nią nie przejmuje. Czy to efekt traumy z dzieciństwa, nieudanych związków z mężczyznami, kiepskich relacji z krewnymi? Nie wiadomo.

Michele we wszystkim, co robi, jest wybitnie niepokojąca, ale przy tym autentyczna i wyluzowana. W biurze cały czas ściera się z pracownikami, którzy jej nienawidzą. Popołudniami próbuje wyperswadować synowi nową, ciężarną ukochaną, zaborczą krzykaczkę, która w ciążę zaszła najprawdopodobniej z innym mężczyzną. Próbuje też wtrącać się w kiełkujący związek byłego męża i instruktorki jogi oraz życie matki, sponsorującej młodszych kochanków. Ciągle szuka też gwałciciela, składającego jej coraz okropniejsze wyrazy zainteresowania. Żadna, amerykańska aktorka nie zagrałaby tej roli - mówił reżyser, tłumacząc, dlaczego nakręcił "Elle" we Francji. Żadna amerykańska aktorka nie zagrałaby jednak Michele tak koncertowo jak Isabelle Huppert. Francuzka naturalną neurotyczność ma wpisaną we własną fizjonomię, jest krucha i zarazem silna, wyrazista, perfekcyjnie balansuje między powagą i dowcipem. Kto wie, czy gdyby nie jej kreacja w "Elle", ten film miałby w ogóle rację bytu. Huppert i Verhoeven prowokacyjnie i szalenie błyskotliwie wyśmiewają współczesne wyobrażenia o emocjonalno-seksualnych relacjach, obyczajowe rytuały, społeczne konwenanse. Za formę, brawurę i oryginalność należą się tej dwójce wszystkie nagrody świata.

Zwiastun: