To nie jest dobry czas dla nazistów

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

"Jojo Rabbit" ma aspiracje, by być zdecydowanie czymś więcej niż fantazyjną satyrą, rozkosznym crowd-pleaserem i Taika Waititi wcale nie jest tu znowu takim filmowym lekkoduchem, jakby się mogło wydawać, mimo że skutecznie ukrywa się za maską (charakterystycznym wąsem) szalonego zgrywusa przebranego za Adolfa Hitlera.

Führer przewraca się w grobie. Nie tylko już dawno w popkulturze stał się obiektem kpin i niewybrednych żartów, ale doszło też do tego, że w filmowej produkcji w jego rolę wciela się Nowozelandczyk z maoryskimi korzeniami. Potrzeba mu do tego tylko szyderczo odstającego brzuszka, niewygodnego munduru i śmiesznego, twardego akcentu. Każde pojawienie się Waititiego-Hitlera na ekranie gwarantuje salwy śmiechu. Dokładnie takiego, jaki w starym kinie wzbudzały slapstickowe gagi, a nawet "Dyktator" Charliego Chaplina, który był dziełem o tyle autentycznie odważnym, że w 1940 roku obśmiał ówcześnie najprawdopodobniej najpotężniejszego przywódcę świata. Odwagi, choć nie tego kalibru, nie brakuje też reżyserowi z Antypodów.

Osadzoną w schyłkowych latach II wojny światowej opowieść o małym, nadgorliwym naziście Jojo Betzlerze (Roman Griffin Davis), marzącym jedynie o tym, by stać się mężczyzną i móc walczyć na wojnie, zabijać Żydów i służyć Trzeciej Rzeszy oraz jej ukochanemu wodzowi, charakteryzuje bardzo specyficzny humor. Taki, który relatywizację tragedii od satyrycznej kpiny dzieli naprawdę cienka granica. Wokół sympatycznego, naiwnego dziesięciolatka kręci się nie tylko Adolf Hitler - jego wyimaginowany przyjaciel, powiernik tajemmnic i życiowy doradca, zawsze podpowiadający najgorsze rozwiązania z możliwych, ale też cały zestaw kreskówkowych postaci. Kochająca matka Rosie (Scarlett Johansson) zawsze pomoże zawiązać sznurowadła i powie coś mądrego, choć w jej czułych oczach odbija się wielka trwoga o dziecko, ślepo zapatrzone w rzeczywistość i ideologię, które zmierzają ku niechybnej zgubie. Opiekujący się dzieciakami z Hitlerjugend nihilistyczny kapitan Klenzendorf (Sam Rockwell) doskonale zdaje sobie sprawę z nadchodzącej klęski, ale nic sobie z tego nie robi. Nie tylko oni nie są w stanie skruszyć optymizmu Jojo. Nie szkodzi mu też odrzucenie przez kolegów z nazistowskiej organizacji i towarzyskie osamotnienie. Dopiero odkrycie ukrywającej się w ścianie żydowskiej dziewczyny (Thomasin McKenzie) powoli i mozolnie doprowadzi do rewizji postrzegania świata przez chłopca.

Opowiadanie o najgorszych okrucieństwach i tragediach przez pryzmat filtru naiwnej, baśniowej fantazji w kinie nie jest niczym nowym. "Jojo Rabbit" pod tym względem ma wiele wspólnego z "Życie jest piękne" Roberto Benigniego czy "Pociągiem Życia" Radu Mihăileanu. Dziecięca perspektywa, ciepła, nasycona kolorystyka kadrów i lekkie opary błazeńskiego absurdu budzą skojarzenia z "Moonrise Kingdom" Wesa Andersona. To jednak ciągle autorskie kino Taiki Waititiego. Z jego imponującym, ale też kontrowersyjnym, sowizdrzalskim i bardzo cierpkim humorem, ale też dużym chaosem, jeśli chodzi o dbałość o narracyjną konsekwencję. Ciężko nie odnieść wrażenia, że "Jojo Rabbit" składa się z kilku fajnych pomysłów, które w toku realizacji przedsięwzięcia niekoniecznie dobrze się ze sobą połączyły.

Jeśli w tym groteskowym świecie Waititiego znaleźliście przestrogę o niebezpieczeństwie ideologicznego zacietrzewienia, które może zatruwać umysł z niszczycielską siłą najgorszej trucizny, to znaczy, że reżyser porządnie wykonał swoją robotę. Jeśli po seansie "Jojo Rabbit" doszliście do wniosku, że stereotypy i przesądy to nic dobrego i okazują się wyjątkowo bezsensowne w bezpośredniej konfrontacji z tymi, których one dotyczą - to znak, że wynieśliście z filmu coś więcej niż tylko kreskówkowe żarty. Jeśli poruszył Was obraz wojny widzianej oczami łatwowiernego dziecka, to dowód na to, że twórcy filmu nie zmarnowali Waszego czasu. A jak przy tym wszystkim konkretnie się ubawiliście, a nie oburzyliście, to gratuluję - właśnie dołączyliście do fanklubu Taiki Waititiego.

Zwiastun: