Infiltracja zakładu zamkniętego

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Leonardo DiCaprio staje się powoli dla Martina Scorsese tym, kim Johnny Depp stał się dla Tima Burtona już dawno temu. "Wyspa tajemnic" to czwarty z rzędu film twórcy "Taksówkarza", w którym DiCaprio gra pierwsze skrzypce. W przeciwieństwie jednak do Deppa, który u Burtona za każdym razem wciela się w kogoś zupełnie innego, DiCaprio w "Shutter Island" znów występuje jako detektyw. Jednakże poza zawodem głównego bohatera, "Wyspy tajemnic" i "Infiltracji" nie łączy dosłownie nic. Owocem współpracy obu panów o włoskich korzeniach jest tym razem nie sensacja, a rasowy thriller psychologiczny.

Rok 1954. W szpitalu Ashecliff, zakładzie leczniczo-penitencjarnym dla groźnych, chorych umysłowo przestępców, w niezrozumiałych okolicznościach znika ze swojej celi jedna z pacjentek-więźniarek. Ashecliff znajduje się jednak na tytułowej Shutter Island, niedostępnej, obwarowanej urwiskami wyspie, którą łączy ze stałym lądem tylko jedna przystań promowa. Rachel nie mogła więc uciec daleko. Na Shutter Island przypływają dwaj szeryfowie federalni: stary wyga po przejściach, Teddy Daniels (Leonardo DiCaprio), oraz jego nowy partner, żółtodziób Chuck Aule (Mark Ruffalo). Ich zadanie w pierwszej chwili wydaje się oczywiste: Wyjaśnić zagadkę zniknięcia Rachel Solando i, jeśli żyje, sprowadzić ją z powrotem do celi. "W pierwszej chwili", bo rychło dowiadujemy się, że Danielsa dręczą własne demony i szeryf miał zgoła inny powód, by poprowadzić śledztwo w szpitalu Ashecliff. A potem, jak łatwo się domyślić -- albo ze zwiastunu, albo z miejsca akcji -- spirala szaleństwa szybko zaczyna się zacieśniać.

Raz na kilka lat gwałtowny przebłysk przenikliwości psuje mi przyjemność z oglądania skądinąd dobrego filmu. Miałem tak na "Osadzie", gdzie dosłownie w pierwszej scenie (wierzcie lub nie) domyśliłem się końcowego twistu przyszykowanego przez Shyamalana. I miałem też tak na "Wyspie tajemnic", gdzie dość szybko, choć na szczęście nie od razu, domyśliłem się "o co chodzi". Na szczęście tajemnica zawarta w fabule najnowszego filmu Scorsese jest dwupoziomowa: nie wystarczy wiedzieć, o co chodzi, trzeba jeszcze wiedzieć, dlaczego sprawy przybrały dokładnie taki kształt. Pod tym względem cała intryga prezentuje się atrakcyjnie i jeśli widz tylko ma ochotę, w trakcie seansu może bawić się w samodzielne szukanie i składanie tropów. Końcowe wyjaśnienie zagadki jest także w pełni satysfakcjonujące i uświadamia nam, że wiele wcześniejszych sytuacji należało interpretować nieco... inaczej.

W "Shutter Island" nie znajdziemy wybitnych kreacji. Leonardo DiCaprio i Mark Ruffalo grają przekonująco, choć bez fajerwerków. To samo należy powiedzieć o Benie Kingsley'u wcielającym się w doktora Cawleya, kierownika medycznego placówki. Castingowymi smaczkami są natomiast drugoplanowe obecności starego-ale-nieodmiennie-jarego Maksa vona Sydowa, obdarzonego chropawym głosem Jackiego Earle'a Haleya oraz posępnego Teda Levine'a, którego uważni kinomani zapamiętali jako seryjnego mordercę z "Milczenia owiec" (oczywiście mocno zestarzał się od tamtego czasu). O ile aktorzy na burzliwe oklaski nie zasługują, to na pewno zasługuje na nie muzyka. Na potrzeby filmu nie skompowano oryginalnego soundtracku, lecz wykorzystano przeróżne wcześniejsze utwory instrumentalne, zebrane przez Robbiego Robertsona, naczelnego "muzykologa" Scorsese. Robertson zasłużył tu bez wątpienia na jakąś nagrodę, jako że wykazał się znakomitym smakiem i wyczuciem. I tak przybycie Danielsa i Aule'a do Ashecliff ilustrują narastające, złowieszcze smyczki z trzeciej symfonii Pendereckiego, podczas późniejszych wędrówek po szpitalu widz spowijany jest mrokiem tajemnicy przy pomocy cokolwiek psychotycznych utworów Johna Cage'a i Briana Eno, a napisom końcowym towarzyszą piękne, wzruszające piosenki Diny Washington i Maksa Richtera.

"Wyspa tajemnic" posiada jeden atut, który w moich oczach jest atutem olbrzymim -- dwuznaczny epilog. Nie mam tu na myśli samego rozwiązania zagadki, lecz ścisłą końcówkę determinowaną ostatnim ujęciem i ostatnią wypowiedzianą kwestię. Te dwa elementy windują niektóre filmy wysoko w górę (jak np. "Wiernego ogrodnika"), a inne mniej lub bardziej pogrążają (np. "Moon"). "Shutter Island" zdecydowanie zalicza się do pierwszej kategorii. W chwili, gdy wydaje nam się, że wiemy już wszystko, dostajemy po głowie jeszcze dwa razy: najpierw lekko, wstępnie, a potem znowu, już zdecydowanie mocniej. Finalny twist, przekazany ustami jednego z bohaterów w formie krótkiego, retorycznego pytania, stawia całą sprawę w nowym świetle. W ciągu jednej sekundy nadaje filmowi głębokie humanitarne przesłanie i każe go obejrzeć raz jeszcze, zwracając uwagę nie tylko na umiejętnie porozrzucane wskazówki fabularne, ale również pamiętając o tym nowym, ni to optymistycznym, ni to pesymistycznym wymiarze.

Przewrotna narracja "Shutter Island" nie wzięła się oczywiście znikąd. Film Scorsese jest ekranizacją powieści Dennisa Lehane, pisarza odpowiedzialnego za fabuły "Mystic River" oraz "Gone Baby Gone". Scenarzyści podobno dużo zmieniają czerpiąc z prozy Lehane'a, ale najwyraźniej trzymają przynajmniej ręce precz od jego zakończeń. Całe szczęście. Hollywood nie rozpieszcza nas takimi zwieńczeniami, z jakimi mieliśmy do czynienia w filmie Eastwooda, filmie Afflecka, a teraz także i w filmie Scorsese.

Zwiastun:

Świetna notka, bardzo zachęcająca. Czekam z niecierpliwością na premierę!

Leonardo DiCaprio stał się dla Martina Scorsese tym kim był kiedyś Robert De Niro dla Martina Scorsese. Też włoskie korzenie...

Racja, racja, ale mimo wszystko porównanie DiCaprio do Deppa wydaje mi się bardziej stosowne niż porównanie tego pierwszego do De Niro. :)

Dlaczego?

1) DiCaprio i Depp to mniej więcej to samo pokolenie aktorskie -- De Niro jest zdecydowanie starszy.

2) De Niro jest aktorem trochę innego formatu niż DiCaprio i Depp. Niekoniecznie lepszym/gorszym, po prostu innym. Być może ulegam tutaj wpływowi różnicy wieku między panami.

3) Subiektywnie: Wolę DiCaprio i Deppa od De Niro. Tego ostatniego cenię przede wszystkim za rolę w "Przebudzeniach", ale poza tym uważam, że De Niro ma ten sam "problem" co Nicholson i Pacino: Za każdym razem gra siebie (przynajmniej jeśli ograniczymy się do dramatów). Oczywiście, wszyscy trzej panowie są niesamowicie charyzmatyczni, a Ala uwielbiam. Niemniej, "problem" pozostaje.

4) Też subiektywnie: Nigdy nie miałem okazji zapoznać się bliżej z dawnymi filmami Scorsese, tymi z De Niro. Nie widziałem nigdy "Taxi Driver" ani "Mean Streets" (chociaż chciałbym). Obejrzałem tylko "Raging Bull", ale wywarł na mnie średnie wrażenie.

Obejrzyj "Taksówkarza", "Casino" i "Przylądek strachu", to się przekonasz, że De Niro to wyborny aktor - każda z tych ról jest inna i żadnej mowy o "graniu siebie" tu być nie może.

"Przylądek strachu" widziałem i swoje zdanie podtrzymuję. De Niro gram tam psychopatę, więc jest nieco inaczej sprofilowany, ale to nadal De Niro. :)

PS. Nie twierdzę, że De Niro jest złym aktorem. Wprost przeciwnie. Ale dobrym aktorem można być na różne sposoby, i ja SUBIEKTYWNIE wolę styl gry Di Caprio i Deppa od De Niro.

W "Taksówkarzu" też gra psychopatę, tylko całkiem innego, dlatego radziłam obejrzeć te 2 filmy. :)

Obejrzałem w końcu film. Właściwie mogę podpisać się pod Twoją notką obiema rękami. Rewelacyjna muzyka, równa gra aktorska, choć bez błysku (poza genialnym jak zawsze von Sydowem -- szkoda, że jego rola była tak mała) i twisty podane bardzo dyskretnie, szczególnie ten ostatni -- niewprawny kinoman mógłby go w ogóle przeoczyć. Prawdziwa uczta dla tych, którzy w kinie lubią rozwiązaywać zagadki i szukać drugiego i trzeciego dna.

Czyli nie do końca dla mnie.

W " Rękopisie ... " jest chyba nawet czwarte albo i piąte dno, ale za to go lubię :)

Jako jedyny filmasterowy-recenzent zwróciłeś uwagę na ostatnią kwestie wypowiedzianą przez głównego bohatera. Kiedy film zbliża się do końca wydajesz opinie, to tajemnicze pytanie retoryczne odszczekuje się mówiąc: "nie tak szybko" i wymierza ci lewy prosty, otwiera oczy i sprawia, że z zupełnie innej perspektywy zaczynasz postrzegać film Scorsese.

Dodaj komentarz