Na tle Allena z Allenem polemika

Data:
Artykuł zawiera spoilery!

Tekst, jak to chyba mam już w zwyczaju, przeznaczony jest dla tych, którzy mieli okazję obejrzeć nowego Allena.

Dzień po tym seansie „Vicky Cristina Barcelona” na którym byłem obecny, znalazłem w swej torbie mocno zniszczoną i bezokładkową (jednak wciąż cieszącą się mianem „najnowszej”) „Politykę”. W owym magazynie, na stronie z numerkiem 58, czytelnik może zapoznać się z wywiadem Janusza Wróblewskiego, jaki ten przeprowadził z Woodym Allenem a propos, oczywiście, ostatniego filmu reżysera. Z góry zaznaczam: wywiady z Allenem od dawna nie należą do najciekawszych, bo i bon moty tego wielkiego twórcy skończyły się jakiś czas temu, i filmy robi on nienajlepsze, chociaż przynajmniej wyrabia narzuconą sobie normę jednej produkcji na rok. Tymczasem tutaj znajdujemy zdanie co najmniej intrygujące i stanowiące wręcz idealny temat do tej blogowej notki. Allen twierdzi mianowicie, iż [„Vicky Cristina Barcelona” to wbrew pozorom jeden z najsmutniejszych filmów, jakie nakręciłem. Mimo piękna Barcelony (…) wszyscy bohaterowie kończą źle.]
Bardzo dziwne to twierdzenie, bo przecież nieprawdziwe.

Oczywiście wdawanie się w polemikę (skazaną zresztą na nagły koniec, bo reżyser pewnie nigdy na nią nie odpowie) z autorem dzieła, które za powód owej polemiki służy, może wydać się przedsięwzięciem co najmniej karkołomnym. Jednak ja będę trzymać się starego jak świat twierdzenia, iż utwór w momencie upublicznienia niejako „odpada” od twórcy, a odbiorcy z radością mogą pogrążyć się w hermeneutycznym szaleństwie przeróżnych interpretacji.

Allen twierdzi, iż historia Cristiny kończy się źle, gdyż ta [nie ma pojęcia, czego oczekiwać od mężczyzn i w rezultacie jest wiecznie nieusatysfakcjonowana]. Ja uważam, że Cristina jest właśnie jedną z dwóch beneficjentek wakacji w Barcelonie. Do Hiszpanii przyjeżdża jako artystka nie tyle niespełniona, co nie znajdująca ujścia dla swego talentu. Przyjmując zatem, iż ów talent w ogóle istnieje, Cristina miota się tam i z powrotem- 12minutowy film, który nakręciła (autorski zupełnie, bo z jej scenariuszem, reżyserią i rolą) jest idealnym przykładem na potrzebę artystycznego uzewnętrzniania się. Do tego dochodzą przecież jeszcze nieśmiałe próby poetyckie, a także, co może nawet ważniejsze, chęć artystowskiego podejścia do życia. Cristina pragnie (jak się później dowiadujemy- wzorem rodziców) być „kobietą wyzwoloną”, ze wszystkich sił unika wepchnięcia w społeczny kierat i dzielnie walczy o własną, także obyczajową, niezależność. Jak mówi niezidentyfikowany bliżej narrator filmu: doskonale wie, czego nie chce- nie wie za to, czego chce.
Pobyt w domu Juana Antonia Gonzala i towarzystwo Marii Eleny wywołują w niej dwie, bardzo ważne przecież, przemiany. Po pierwsze- Cristina na poważnie zaczyna interesować się fotografią, zachęcana przez parę malarzy rozwija swoje umiejętności, widz może nawet podejrzewać, że w ciemni wreszcie zaczyna się jej artystyczna samorealizacja. Po drugie- bohaterka uświadamia sobie, że system obyczajowy, który dotąd tak uparcie wyznawała, nie jest jej systemem. Fakt, najpierw ochoczo wchodzi w nie do końca normalne relacje Gonzala i Marii Eleny, znajdując w nich spełnienie swoich postulatów. Przyjaciółce Vicky swobodnie opowiada o zwyczajach, jakie panują w jej nowym domu i zdaje się być dumna z faktu, iż przełamała początkowe opory- wreszcie trafiła do świata, do którego zawsze trafić chciała. Wkrótce jednak coś zaczyna pękać, a Cristina uświadamia sobie, iż jej potrzeba życia swobodnego nigdy tak naprawdę nie była jej potrzebą- raczej wmawianym sobie twierdzeniem. Twierdzeniem, które nie było prawdziwe- takie być miało tylko dlatego, że Cristina uważała ten styl bycia za pasujący do niej. Gdy opuszcza dom Gonzala i jego byłej żony to robi to, owszem, z poczuciem porażki, ale też przecież dużo bliższa samouświadomienia.
Vicky jest zupełnym przeciwieństwem Cristiny. Spokojna, nie szukająca przygód dziewczyna, która za oceanem zostawiła swojego grającego w golfa ukochanego. Przedstawiana jako ta, która od miłości oczekuje przede wszystkim stabilizacji, a nie ogni namiętności, musi nagle zmierzyć się z niespodziewanym uczuciem do Gonzala. We wspomnianym wywiadzie Allen mówi, że Vicky zostaje z wrażeniem, iż wychodząc w końcu za mąż [coś bardzo istotnego utraciła]. Może to jednak nie do końca prawda? W jednej z dwóch (obok odejścia Cristiny) najważniejszych scen filmu, gdy już-już usta malarza i żonatej Vicky mają się zetknąć, nagle pojawia się Maria Elena. I jest to, zaznaczmy, Maria Szalona, Maria W Furii, a przede wszystkim- Maria symbolizująca cały obłęd, jaki króluje w życiu hiszpańskiej pary. Ta sytuacja, może mocno przerysowana, uświadamia Vicky, że do tego świata, na pozór pociągającego i dającego wytchnienie od garniturów męża, nie pasuje. Jest to iluminacja inna niż ta Cristiny- Vicky nie odkrywa fałszu we własnych ugruntowanych przekonaniach, ale wręcz przeciwnie- znajduje ich potwierdzenie.
I tu również nie można zignorować porażki, jaką odnosi bohaterka- coś przecież rzeczywiście [utraciła], ale, tak jak jej przyjaciółka, postawiła duży krok w kierunku głębszego poznania samej siebie.
Jednymi historiami o których bez wątpienia można powiedzieć, że kończą się źle, są historie Juana Antonia i Marii Eleny. Ten autodestrukcyjny, ekspresem pędzący do unicestwienia związek znajduje chwilową, kruchą równowagę w obecności Cristiny. Dziewczyna jest, jak określa ją Maria Elena, brakującym ogniwem niepapierowego małżeństwa dwójki malarzy- tym, co pozwala im utrzymać się na bardzo cienkiej linie. Nie wiadomo, czemu tak jest- może zagubiona i szukająca siebie Cristina spełnia rolę tej, która wymaga opieki, może chęć pokazania jej drogi rozwoju tłumi niepohamowaną potrzebę wzajemnej anihilacji. Odejście początkującej fotografki (!) burzy mozolnie budowany zamek zrozumienia, a Gonzalo i Maria Elena na nowo pogrążają się w chaosie.

Tak czy owak, od powyższych rozważań abstrahując, ogromnie cieszę się, że Allenowi wreszcie udało się nakręcić dobry film. Spadek jego formy można było przecież obserwować już od dobrych dziesięciu lat, podczas których to reżyser miotał się między przeciętnymi, moralizatorskimi thrillerami, a pozbawionymi charakterystycznego humoru, wręcz nudnymi opowieściami o życiu.
Oczywiście, „VBC” też zarzucić można wiele. Choćby to, co Federico Garcia Lorca (Andaluzyjczyk, prawda, ale nic to) dawno temu nazywał españoladą- mamy zatem Hiszpanię jak z obrazka, gorącą i płonącą namiętnościami, wypełnioną nietuzinkowymi charakterami i pociągającą swą pocztówkowością. Niewiele tu nie tylko Barcelony prawdziwej, co w ogóle jakiejkolwiek- widać, że Allen wybrał to miasto niemal przypadkowo, dzięki ofercie koproducenckiej, bo na ekranie oglądamy obrazki rodem z przewodnika i postacie jakby wyjęte z kart średniowiecznej literatury.
Jednak taki mocno przerysowany obraz zarówno kraju, jak i stosunków międzyludzkich nie uniemożliwia widzowi zatopienia się w bardzo przecież zręcznie opowiedzianej historii- mało odkrywczej, fakt, a i też nieszczególnie zaskakującej, ale jakże przyjemnej. Bo i to banalne słówko najlepiej określa nowy film Woody`ego Allena.

Wersja z fajną kursywą na www.zarchiwumxmuzy.blogspot.com

Zwiastun:

Prawie ze wszystkim się zgadzam, ale... Vicky? Co zyskała? Może i poznała siebie. Może i lepiej, że teraz a nie za 10 lat. Ale co zrobiła z tą wiedzą? Zamiast podjąć odważną decyzję i zerwać zaręczyny po porstu pofrunęła z wiatrem, wiedząc, że przez to będzie nieszczęśliwa. Bo jakoś nie widzę jej szczęścia u boku materialistycznego palanta grającego w golfa. Nie widzę też jak ze związku rozpoczętego zdradą może urodzić się coś dobrego.

Ale odnośnie Cristiny oraz hiszpańskiej pary -- zdecydowanie masz rację. Oni potrzebowali jej, ale ona ich tylko przez wakacje.

A ja to widzę jeszcze inaczej. Vicky doznaje przełomu w momencie, gdy Maria Elena strzela z pistoletu. Swego rodzaju katharsis. Przebudzenie. I myślę, że wyjdzie jej to na dobre. Fajerwerków już nie będzie, ale sytuacja jest wystarczająco jasna :-)
Cristina? Zawsze będzie poszukiwać. Czy jest szczęśliwa? Bywa. Inaczej być nie może.
Przygoda umacnia Vicky w Vicky i Cristinę w Cristinie.

A ja jednak myślę, że Vicky skończy dokładnie jak jej hiszpańska gospodyni...

Film jest przyjemny? Według mnie to jedna z najsmutniejszych produkcji jakie powstały. Od samego początku wywoływał we mnie niepewność i strach. Woody Allen chciał sprawić, żeby wszystkim odbiorcom nagle zrobiło się niedobrze. Na mnie podziałało. Zobrazował on tragizm postaci człowieka, jako istoty myślącej. Wieczny niedostatek. Jest to romantyczna nieszczęśliwość, która jest zapisana w każdej uduchowionej istocie ludzkiej.
Według mnie jednak Allen stracił serce do produkcji gdzieś w połowie historii. O ile spłycenie i odwrócenie postaci Christiny jestem w stanie zrozumieć (okazało się, że odkrywając swoje "hobby", dała wyraz swojemu artystycznemu "ja" i została odarta ze wszystkiego, co mogło w tej postaci być swego rodzaju magicznym, film przewraca wszystko do góry nogami, więc pasuje), o tyle wyprucie flaków z Pana Malarza - nie. Tak, miał stać się płytki, jak i Christina, rozumiem zamysł, ale według mnie o ile historii nie można było poprowadzić inaczej, to poprowadzenie jego charakteru - nie.
Rusza głęboko w każdym osadzone uczucia, tylko po to, by w momencie kulminacyjnym, bardzo rozczarować. Być może taki miał być? Odbiorca miał poczuć się, jak jego bohaterowie? Być może.

Dodaj komentarz