W CHORYM KINIE: Różowe flamingi

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Wprowadzenie

Pozazdrościwszy queerdelys jej fenomenalnego cyklu (i nieco zawiedziony jej lenistwem) postanowiłem rozpocząć własny. Będę w nim opisywał filmy... hmm... te filmy w przypadku których połowa osób wychodzi z sali, jakieś 40% wytrzymuje do końca, zastanawiając się jednak cały czas, jak bardzo chorym trzeba być, żeby coś takiego nakręcić, a pozostałe 10% jest wniebowzięte. Nie ukrywam, że jestem zwykle wśród tych 10%, ale cóż, niektórzy z nas są bardziej pieprznięci niż inni, prawda?

Opisywane w ramach tego cyklu filmy będą bardzo różne, czasem są to komedie, czasem dramaty. Łączy je to, że na pewno nie puścilibyście ich rodzinie w czasie niedzielnego obiadu. Ale, uwaga, nie chodzi tu o jakieś obleśne horrory w rodzaju "Piły". Nie, filmy, które tu będę omawiać, to kino ambitne i często artystyczne. Wiele można im zarzucić, ale na pewno nie to, że są komercyjne. Zostały zrobione przez ludzi, którym nie można odmówić wyobraźni (choć często nieco chorej, przyznaję). Powstają po to, by wyrwać nas z intelektualnego letargu, zaszokować, poszerzyć granice percepcji. Czasem powstają jako wyraźny krzyk sprzeciwu, radykalny atak na przyjętą i obowiązującą koncepcję stylistyczną. Znajdzie się tu miejsce również dla kilku znanych reżyserów, choć zwykle będą to wtedy ich pierwsze filmy. Sława i pieniądze pociągają zwykle bowiem za sobą artystyczne kompromisy. Niestety.

A na dobry początek:

Różowe flamingi


Zanim John Waters trafił ze swoimi filmami (Lakier do włosów, W czym mamy problem) do mainstreamu, kręcił zdecydowanie bardziej bezkompromisowe kino. Nakręcone w 1972 roku "Różowe flamingi" są jego najgłośniejszym przedstawicielem.

Fabuła ma znaczenie dość drugorzędne. Otóż gdzieś na prowincji w przyczepie kempingowej żyje najbardziej obrzydliwa rodzina Ameryki, której przewodzi słynna na całe Stany Divine. Status najbardziej plugawej rodziny na świecie jest jednak przedmiotem zazdrości Connie i Raymonda Marble, którzy postanawiają rzucić Divine wyzwanie. Cały film to licytacja na "plugastwa", z której zdecydowanie zwycięsko wychodzi rodzinka Divine.

Divine to bez wątpienia jedna z najbardziej charakterystycznych postaci w historii kina.

W postać tę wcielił się przyjaciel reżysera, transwestyta Divine, który gra tu samego siebie. Wszystkie obrzydliwe rzeczy, które robi przez cały film, robi naprawdę, udowadniając, że nie tyle kreuje tu najbardziej obrzydliwą postać w historii kina, co po prostu jest najbardziej obrzydliwym aktorem w historii kina. Kropkę nad i stawia w ostatniej scenie filmu, w której zjada psią kupę. Prawdziwą.

Cały film to jednak wielka prowokacja, w której chodzi o to, by przekroczyć wszelkie granice dobrego smaku. Kilka przykładowych scen.

  • Syn Divine w scenie erotycznej pociera swoją partnerkę żywymi kurczakami, raniąc ją do krwi. W scenie tej jeden z kurczaków zginął, ale Waters odpierał zarzuty o maltretowanie zwierząt, twierdząc, że kurczak pochodził z rzeźni, więc i tak by umarł, a tak "przynajmniej przed śmiercią został zerżnięty ". Po nakręceniu sceny został przez ekipę zjedzony.

  • Raymond Marble obnaża się w parku, do penisa ma przytwierdzony kawałek mięsa. Tymczasem dziewczyna przed którą się obnaża, okazuje się być... (dobra, nie zdradzam :))

  • Na imprezie urodzinowej Divine jeden z gości rozbiera się, wypina odbyt i... hmm.. coś jakby nim śpiewa ;) Ciężko to opisać.

  • Przesadnie wymalowana matka Divine siedzi cały czas w dziecięcym łóżeczku i głośno krzyczy o jajka, wygłasza jakieś absurdalne monologi o nich, po czym się nimi zajada.


  • Podobno jedyną sceną, której nakręcenia Waters żałuje, jest scena fellatio (a jakże) między Divine a jej synem. Żałuje, bo do jej odegrania zmusił dwójkę przyjaciół.


Itp. Itd.

Wszystkie zarzuty wobec tego filmu są prawdziwe. Jest ohydny, obleśny, kiczowaty. Zapewne większość z Was nie powinna go oglądać. Jednak nie da się ukryć, że w tym co robi jest cholernie dobry i cholernie oryginalny. I w jakiś sposób (wiem, że to ryzykowna teza) nawet zabawny. Trudno w to uwierzyć, ale da się to oglądać. Ba, ja się właściwie całkiem dobrze bawiłem.

No ale... ostrzegam, to zdecydowanie nie jest film dla wszystkich.

Zwiastun:

Pink flamingos! Ten film notorycznie wychodził mi w rekomendacjach na IMDB (co może wskazywać, że nie jesteś jedyną pieprzniętą osobą na Filmasterze).

Fantastyczny pomysł, chcę jeszcze. :) Będzie o Visitor Q?

Oraz: Queer! Nie leń się!

Powiedzmy, że nie chcę nic zdradzać, żeby nie psuć niespodzianki. Kolejną notkę postaram się sklecić niedługo. Nie będzie to Visitor Q, ale najprawdopodobniej będzie to inny japoński film :)

Oby nie był to czasem kretyński Hei tai yang 731

Heh, no tego jeszcze nie widziałem, ale mam na liście do zobaczenia :)

Syn Divine w scenie erotycznej pociera swoją partnerkę żywymi kurczakami, raniąc ją do krwi. W scenie tej jeden z kurczaków zginął, ale Waters odpierał zarzuty o maltretowanie zwierząt, twierdząc, że kurczak pochodził z rzeźni, więc i tak by umarł, a tak "przynajmniej przed śmiercią został zerżnięty".

Ja widzę tu najpoważniejszy zarzut wobec filmu, w obliczu którego nie tyle "większość z nas nie powinna go oglądać", co "bardzo źle, że w ogóle powstał".

Dzięki za ostrzeżenie.

Tak, celowo o tym napisałem, bo nawet dla mnie to była trudna do akceptacji scena, mimo że widziałem już takie rzeczy w kinie. W materiałach dodatkowych (wyciętych scenach) jest ujęcie z planu, na którym widać, że rzeczywiście ten kurczak jest następnie zjedzony, co jest jakimś tam usprawiedliwieniem. Z drugiej jednak strony w czasie sceny erotycznej w filmie widać wyraźnie, że zwierzęta cierpią i jest to dość trudne do oglądania.

A ja z kolei trochę nie rozumiem oburzenia nie-wegeratian na sceny w filmach z cierpiącymi (czy zabijanymi) zwierzętami. Przecież cały mięsny przemysł opiera się na cierpieniu zwierząt i z tym jakoś większość nie ma problemu...

michuk, czym innym jest dokument ukazujący warunki, w jakich patroszy się zwierzęta (prowokacja, kt. ma na celu otworzyć oczy konsumentom), a czym innym maltretowanie zwierząt celem prowokacji (jako narzędzia sztuki).
bycie wegetarianinem czy nim niebycie też nie ma większego znaczenia. kwestia wrażliwości (again) ;)

Myślę, że dla maltretowanego zwierzęcia jest jakby wszystko jedno czy odbywa się owo maltretowanie celem prowokacji artystycznej, celem jego konsumpcji, czy też w obu tych celach, jak to mamy w omawianym przypadku :>

;))), zaiste, ale rozmawiamy tu o reakcjach obserwatora poczynań z kurczakiem, a nie o uczuciach samego kurczaka. swoją drogą, zjedzenie zwierzyny po wcześniejszych obleśnościach z nią w roli głównej jest już odpałem totalnym! strach się bać. a dr pueblo to tu niezły zamęt sieje. z prowokacją mamy na Filmasterze do czynienia!

No własnie ja w pierwszej wypowiedzi pozwoliłem sobie ponabijać się z tychże reakcji. Naturalnym wydaje się zniesmaczenie na widok maltretowania zwierzęcia w filmie, podczas gdy ciche maltretowanie milionów podobnych kurczaków w hurtowniach drobiu uznajemy już (zbiorowo) za naturalną kolej rzeczy.

Gdy wyłączy się serce, a włączy rozum, fakt zjedzenia maltretowanej przed chwilą zwierzyny nie wydaje się bardziej obleśny od zakupu tejże w pobliskiej rzeźni.

Tym samym chciałbym oficjalnie ogłosić, że przyjmuję wytłumaczenie reżysera jako tryumf rozumu :), jednocześnie potępiając sam fakt maltretowania, czy to w filmie czy gdziekolwiek indziej.

Zamęt jest dobry.

Dokładnie takiego argumentu użył zresztą Waters, mówiąc ironicznie, że przecież zwierzęta w rzeźniach nie umierają ze starości, więc uważa tego typu oburzenie za hipokryzję.

[Edit: Komentarz pozwoliłem sobie usunąć, bo nie jest już aktualny, a i tak nie dotyczył filmu.]

No i dyskusja poszła w kierunku kwestii praw zwierząt i wegetarianizmu, mimo że ta scena jest akurat w filmie dość drugorzędna i krótka. Znacznie "Różowych flamingów" w historii kina nie wynika z tej jednej sceny. Jest tam mnóstwo zupełnie innych prowokacji.

Proponuję odłożyć dyskusję o kwestii cierpienia zwierząt na później. Nie na dużo później. W ramach tego cyklu opiszę za jakiś czas "Cannibal Holocaust" i tam będzie ona zdecydowanie bardziej na miejscu...

Drugorzędność tej sceny jest drugorzędna - mi ona zupełnie wystarczy, żeby filmu nie chcieć obejrzeć, a postępowanie twórców zdecydowanie potępić.

Do praw zwierząt w sumie jeszcze nie doszliśmy... myślę, że tym bardziej możemy zawiesić temat do czasu recenzji tej koszmarniejszej, jak rozumiem, masakry.

Jasne.

Choć zastanawiam się, jak duże znaczenie ma to, kiedy film ten był kręcony. To było już prawie 40 lat temu (sic!) i wątpię by wówczas aż taką uwagę zwracano na ewentualne cierpienie zwierząt. Nie wiem od kiedy napis "No animals were harmed..." stał się standardem, ale wątpię by był nim już wtedy.

Podejrzewam, że Waters chciał by scena była kontrowersyjna, ale przez to, że raniona jest w niej aktorka, a nie że ginie kura. Teraz odbieramy to już zupełnie inaczej.

Ja niezmiennie czuję opór przed prowokacją. Nie dość, że oddziaływanie na odbiorcę odbywa się poprzez gwałt na estetyce i moralności, to zazwyczaj nie niesie za sobą żadnej refleksji poza samym aktem wizualnego i aksjologicznego nadużycia. Tym samym filmy takie w jakiś sposób propagują okrucieństwo, obleśność i nieludzkie wynaturzenia, czyli coś, co mnie osobiście nie przekonuje. Rozumiem, że poddanie się prowokacji jest intrygujące i kuszące, ale żeby odnajdywać w tym przyjemność? Doktorze, Ty freaku! :) Niemniej, pomysł oryginalny. Na pewno odważny i dość kontrowersyjny. Najbardziej z tego wszystkiego ciekawią mnie pobudki reżyserów: czy prowokacja miała być sprężyną w stronę medialnego szumu czy może wynikała z chęci zwrócenia ludzkiej uwagi na wrzody społeczne itd. No cóż. Czekamy na więcej.

Na pytanie, co dokładnie przyświecało Watersowi trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Podobno scenariusz pisał na haju (aczkolwiek reżyserował już na trzeźwo). W materiałach dodatkowych Waters omawia jakieś sceny i w pewnym momencie ironizuje, że w tym miejscu to już nawet on nie wie, co mu przyświecało ;)

Pink Flamingos bywa przyrównywane do Psa andaluzyjskiego i uważam, że nie jest to porównanie zupełnie na wyrost. Jest w tym sporo surrealizmu.

Doktorze Pueblo - prowokacja pt "Różowe flamingi" jest przez ciebie oceniona o jeden punkt wyżej niż prowokacja pt"Trush humpers". To brzmi obiecująco.

To jest bez wątpienia film dużo oryginalniejszy, dużo bardziej kontrowersyjny, no i dużo głośniejszy niż Trash Humpers. Jest na przykład wymieniany w książce "1001 filmów, które musisz zobaczyć", która zawiera największe arcydzieła w historii kina. Nie wiem czy to jest arcydzieło, ale jest to na pewno film, który ciężko zapomnieć.

Zachęciłeś mnie do tego filmu, chociaż boję się, że kolory mogą mnie odrzucić (to chyba naidiotyczniejszy argumenty w zestawieniu ze wszystkim innym, co serwuje ten film, ale jednak).

Tam nie ma takiego niebieściutkiego nieba jak na tym zdjęciu z plakatu. Kolory są raczej normalne... no powiedzmy, że z lekką tendencją do wpadania w kicz.

Zauważyłem, że nie napisałem nic o muzyce. Muzyka to szlagiery z lat 60-tych, taka wesoła muzyczka.

Najlepiej po prostu rzućcie okiem na ten fragmencik z Divine:

http://www.youtube.com/watch?v=lPRKE0TKbTk
Idealnie oddaję stylistykę przyjętą w filmie i przypadkiem nie pokazuje akurat nic obrzydliwego.

"Różowe flamingi" zostały wybrane na tegoroczny ENH do sekcji Midnight Madness! Pełna lista tegorocznego Szaleństwa wybranego przez Michała Oleszczyka tutaj.

Tak, też już zauważyłem. Sporo nowych pozycji mi się pojawia do cyklu "W chorym kinie" ;)

Dodaj komentarz