Papierowi bohaterowie. Letnie ekranizacje komiksów.

Data:
Artykuł zawiera spoilery!

Co prawda ekranizacje komiksów, jak i same komiksy, nie cieszą się u nas największą popularnością, to jednak nie da się przejść obojętnie obok corocznej krucjaty superbohaterów i innych półbogów zza oceanu. W końcu każdy zna historię Batmana, Supermana czy Spider-mana. W tym roku wprawdzie żaden z tych największych tytułów się nie pojawia, ale nie mniej, przychodzą następni niestrudzeni wojownicy w filmach (obowiązkowo 3D) "Captain America", "Green Lantern" i może trochę naciągany ale mający to samo źródło "Transformers".

Zacznę od najsłabszego z nich.
"Green Lantern", tudzież najzwyczajniej w świecie Zielona Latarnia, to film wprowadzający do serii historii o 'zielonym korpusie pokoju'. Głównym bohaterem jest przeciętny pilot wojskowy Hal Jordan, który zdaje się przez cały film zmagać z tylko jedną swoją wadą - nieodpowiedzialnością. W przeciągu kilkudziesięciu minut przechodzi cudowną metamorfozę (i inicjację) od uciekającego przed brzemieniem zobowiązań chłopaczka, do niemalże poświęcającego życie dla ludzkości dorosłego mężczyzny. W międzyczasie zdobywa, traci i znowu zdobywa upragnioną miłość, a w wolnych chwilach toczy walkę z oszalałym kuzynem i Samym Złem, które to owe szaleństwo na krewniaka zesłało. I to dosłownie tyle. W filmie, po którym moglibyśmy się spodziewać sztampowego, ale jednak, popisu trójwymiarowych efektów specjalnych, więcej czasu poświęcono studium scen dialogowych, które i tak wypadły słabo. W efekcie dostajemy kilkanaście minut walki między dwoma śmiertelnikami o nadprzyrodzonej sile oraz zaledwie kilka kolejnych w potyczce między latarnikiem a Złem W Czystej Postaci, które ginie przez teorię przyciągania Izaaka Newtona. Zresztą same potyczki są zaledwie przeciętne i łatwo w nich przewidzieć kilka kolejnych uderzeń do przodu. Trochę kiepsko jak na superbohatera, którego ogranicza tylko wyobraźnia. Najwyraźniej tej zabrakło twórcom, którzy w tym po prostu nudnym filmie, na otarcie łez wyczarowali samochód łapiący helikopter.
Na szczęście, wśród tylu nieudanych rozwiązań, znajdzie się jedna ważna zaleta - czas! Film trwa na tyle krótko (niecałe 90 min), że zanim człowiek zacznie się zastanawiać czy lepiej dokupić kolejny popcorn żeby się czymś zająć, już wyjdzie z kina. Chwała Zielonej Latarni!

Podobnie rzecz się ma z najnowszą częścią "Transformersów". Tym razem na tle walki o ziemię, rozgrywa się wzruszając miłosna historia Shia LaBeouf i Rosie Huntington-Whiteley. Na szczęście w tym przypadku scenarzyści postarali się bardziej i w miarę skutecznie przepchali efekciarską robotyczną wojnę na plan pierwszy. 'W miarę', bo nadal ważniejsze wydają się rozterki zwykłych ludzi, niż ogólnoświatowy armagedon rozgrywający się aż na całym terenie Chicago. I mimo że główny temat dotyczy walki między przebiegłymi Autobotami a nie mniej przebiegłymi Decepticonami, to pole do popisu zabiera bezmyślna i naiwna rasa ludzka, która w masie jest głupsza od składającego się w kserokopiarkę robota. Dlatego też skokom spadochroniarzy i walczącym maszynom poświęcono podobną ilość czasu; nie mówiąc już o siejącym zniszczenie pożeraczu budynków, który to zniszczenie sieje jakąś minutę i ginie w kilkusekundowej sekwencji. Zatrzymując się przy tym filmie spodziewałem się zobaczyć tony metalu i stali grające naszym światem w kręgle przy wielkich wybuchach i ogólnym zniszczeniu, ale jak zwykle ważniejsza okazała się ludzkość.

Najciekawiej spośród tych 3 filmów wypada "Captain America". Mamy oto swego rodzaju nieudacznika życiowego, który, dla kontrastu, jest bardzo odpowiedzialny i gotowy do poświęceń. Droga od 0 do superbohatera nie zajmuje mu aż tak dużo czasu, to też w miarę szybko przechodzimy do sedna sprawy - demolki. Jest koniec II Wojny Światowej i opętany rządzą władzy nazistowski generał Johann Schmidt chce opanować świat dzięki "mocy bogów", czerpanej z niebieskiego kamienia, której użycie w skrócie unicestwia przeciwników. Na szczęście ofiarni Amerykanie (wojsk europejskich po stronie aliantów w tym filmie brak) znają odpowiednie serum, którym to zaszczepiony Kapitan Ameryka stawi czoło 'sile bogów'. Co ciekawe, po superszybkiej przemianie w superbohatera Kapitan nie jest z miejsca wysyłany na front jako supermaszynka do mielenia nazistów. Zamiast tego wciskają mu kiczowaty strój i wpychają na estradę mianując ogólnonarodowym wojennym pokrzepiaczem serc. Jedynie on sam, dzięki zuchwałości i ofiarności udowadnia swoje bohaterstwo.

Spece od efektów specjalnych postarali się o przyzwoitą otoczkę apokalipsy, która wprawdzie nie dorównuje tej z "Transformerów", ale na pewno daje widzom odpowiednią porcję rozrywki. Co prawda fabuła sama w sobie, jak to zwykle bywa, oryginalną nie jest ale gloria chwały Niezwyciężonej Armii Stanów Zjednoczonych przyzwoicie sobie radzi. Dodatkowo, do pracy zaprzęgnięto przyzwoitych aktorów drugoplanowych: Tommy Lee Jonesa, Stanley'a Tucci, Hugo Weavinga (który w końcu pokazał co skrywa pod maską twarzy) i Hayley Atwell. Właśnie! Musiała pojawić się kobieta. Kimże by był superbohater bez wybranki serca, o której uznanie, niczym błędny rycerz, się stara? Na szczęście ten wątek nie przesuwa się na plan pierwszy. W dodatku (szok!) miłość mu towarzysząca nie zostaje skonsumowana, a wręcz brutalnie przerwana w jej jeszcze platonicznym stadium. Niestety, tym razem superbohater nie mógł uratować ludzkości oraz miłości (i całe szczęście), więc wybrał rozwiązanie pośrednie i zginął rozbijając się o lodowiec Oceanu Arktycznego. Jednak, o ironio, to nie koniec. Po 70 latach hibernacji w mroźnej wodzie Kapitan powraca do życia i staje oko w oko z uratowanym światem, ale utraconą miłością.

Amerykańskich superbohaterów charakteryzuje oczywista cecha, w myśl której każdy może zostać kimś i ocalić świat, a przede wszystkim USA (chyba, że weźmie się pod uwagę fakt, że świat leży właśnie tam). Tak więc, chcąc napisać hagiografię dowolnego herosa należy użyć stosownego schematu: zwykłe (grzeszne) życie, niesamowita przemiana (nawrócenie), heroiczne czyny (cuda) i ewentualnie cudowna śmierć. Nie bez powodu zestawiam to z żywotem średniowiecznych świętych, bo według mnie, ten przechodzący w archetyp motyw doskonale zagnieździł się za oceanem i przeżywa tam swoją kolejną, uwspółcześnioną młodość. Podobnie jak romantyczny topos pięknej miłości. Okazuje się, że nie tylko Słowianie lubują uczucia wyższe, bo Amerykanie są zwykłymi kryptoromantykami hołdującymi (w odróżnieniu do nas) szczęśliwą miłość, przy okazji imperialistycznych zapędów (cecha germańska) i mesjanizmu (znowu słowiańska). Mówię o tym wszystkim, bo dochodzę do (dla mnie) nowego wniosku. Efekciarstwo, rozmach to nic. Popis filmowych technologii i wyścig zbrojeń 3D też, choć może zapierać dech. Wszystko to tylko pretekst do zrobienia kolejnego masowego filmu o... Amerykanach. Bo oni po prostu lubią oglądać siebie.