Jupiter: Intronizacja

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Rodzeństwo Lana i Andy Wachowski to jedni z najoryginalniejszych twórców Hollywood ostatnich dwóch dekad (i nie chodzi mi tutaj o zmiany płci czy fikuśne stroje). Twórcy kultowego „Matrixa” to osoby, które nie boją się eksperymentować przy swoich projektach. Ich filmy to często nietuzinkowe widowiska, lepiej bądź gorzej odbierane przez krytyków, jak i samych widzów. Według mnie jest to kwestia podejścia do twórczości tegoż rodzeństwa. Działają oni w świecie filmu tak długo, że już po pierwszych informacjach można się domyślić, czego możemy się po danym filmie spodziewać. Problem w tym, że rodzeństwo Wachowskich celuje swoimi ostatnimi filmami zbyt wysoko. Mierzą oni w donośny, wyniosły ton historii, a nierzadko kończy się na nieporozumieniu pomiędzy twórcami a widzem.

Ich najnowsze dziecko zatytułowane „Jupiter: Ascending”, a ochrzczone w naszym kraju podtytułem „Intronizacja”, opowiada losy pewnej młodej kobiety, emigrantki z Rosji imieniem Jupiter (Mila Kunis), która okazuje się być jedną z najważniejszych istot w całym wszechświecie. Otóż świat, w którym żyjemy i który znamy – Planeta Ziemia – nie jest jedynym zamieszkałym ciałem niebieskim. Co więcej, jest ona jedną z młodszych planet – kolonii, w której żyją istoty ludzkie bądź im podobne. Cały wszechświat rządzony jest przez pradawną dynastię rodu Abrasax, której żywot określa się na tysiące, jak nie miliony lat. Po śmierci królowej, w dynastii zostaje trójka spadkobierców tronu. Najstarszy Balem (Eddie Redmayne), druga w kolejności Kalique (Tuppence Middleton) oraz najmłodszy Titus (Douglas Booth). Jak się można łatwo domyślić, nasza główna bohaterka z dnia na dzień staje się głównym obiektem zainteresowań wspomnianej trójki. Z biegiem czasu okazuje się, że każdy ma tutaj swój ukryty cel, którego zdradzać nie wypada. Zapytacie: co trójkę spadkobierców może obchodzić jakaś dziewucha z Ziemi, która na co dzień zajmuje się czyszczeniem kibli w domach bogaczy? Otóż Jupiter posiada w 100% identyczny kod genetyczny jak Jej Wysokość królowa rodu Abrasax. W tym momencie na scenie pojawia się Caine (Channing Tatum) – perfekcyjna maszyna do polowań, która otrzymuje misję odnalezienia Jupiter i sprowadzenia jej do jednego ze spadkobierców. Tak właśnie zaczyna się fabularny rollercoaster, którego dalszej części zdradzać nie wypada.

Wachowscy już od pierwszych scen atakują nas tym, czym zdefiniować można cały ich film. Jest cholernie efektownie, a przy tym dosyć chaotycznie. Fabuła zdecydowanie wymaga większego dopracowania. Twórcy nawrzucali do filmu masę teorii, idei, przekonań, które tworzą razem jeden wielki miszmasz. Zostawiają nam ten cały ogrom informacji do indywidualnej interpretacji. Jeśli więc nie macie nic przeciwko teorii, iż dinozaury zostały wybite przez obcą rasę, albo że z ludzkiego ciała można wytworzyć fiolki z czasem, to poczujecie się tutaj jak w domu.

 JUPITER ASCENDING

Zdecydowanie największym plusem tego filmu jest jego warstwa audiowizualna. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Michaela Giachino jest wprost cudowna. Zawiera tak zróżnicowane utwory, tak dobrze napisane i zagrane, że niejedna space opera może „Intronizaji” pozazdrościć tego elementu. Premiera filmu została przesunięta o ponad pół roku ze względu na fakt, iż twórcy chcieli jak najlepiej dopracować efekty specjalne. I to im się udało. Właśnie one w połączeniu z muzyką są najlepszym elementem tego filmu.  Produkcje Wachowskich zawsze charakteryzowały się świetnymi, oryginalnymi konceptami czy to światów, czy postaci. Te elementy zawsze są u nich dopracowane do najmniejszego szczegółu. I tutaj jest podobnie, chociaż z małymi zgrzytami (kapitan słoń rządzi).

A jak „Intronizacja” wypada aktorsko? Dość nierówno. Podczas castingu popełniono jeden bardzo poważny błąd, powierzając główną rolę Mili Kunis. Ok, aktorka z niej ładna, na ekranie prezentuje się zacnie, jednak grać to ona zbyt dobrze nie potrafi. Na pewno nie nadaje się do tego typu produkcji. Tatum wypada znacznie lepiej, jednak ucharakteryzowany na „elfa albinosa” prezentuje się zbyt kiczowato. Reszta obsady nie wyróżnia się z tłumu, może prócz Redmayne’a, który próbuje wnieść do swojej postaci jakieś emocje. Wielką bolączką tego filmu są złe – nie chcę napisać, że fatalne – dialogi. Coś w nich po prostu nie gra, jeśli w momentach teoretycznej powagi, wzbudzają w widzach efekt rozbawienia oraz politowania.

Czy zatem na nowym blockbusterze rodzeństwa Wachowskich da się dobrze bawić? W mojej ocenie tak. Jeśli podejdziecie do filmu z odpowiednią dawką dystansu i nie będziecie od niego oczekiwać Bóg wie jakiej fabuły, to otrzymacie całkiem przyjemny seans, wypełniony po brzegi wartką akcją, świetnymi efektami specjalnymi i kapitalną ścieżką dźwiękową. Dane mi było obejrzeć film w technologii 4DX, która charakteryzuje się ruchomymi fotelami, powiewem wiatru, strzelającym powietrzem i kroplami wody, co jeszcze mocniej potęguje doznania podczas seansu. Pomimo kilku fabularnych niedociągnięć i drewnianych dialogów, bawiłem się całkiem przyjemnie.

Zwiastun: