Big flop

Data:
Ocena recenzenta: 4/10

Na "Big love" wybrałem się w celach krajoznawczych, w mojej okolicy otwarto niedawno całkiem nowoczesny budynek szumnie nazywany centrum kultury, jako że znajduje się tam sala kinowa nie mogłem sobie odmówić wizyty. Okazało się, że unijne pieniądze nie poszły w błoto, ale na to by ten fakt stwierdzić wybrałem nieodpowiedni film. "Big Love" to gniot, produkcja nieudana, marketingowo wymierzona w walentynki i jestem przekonany, że po tym "święcie" zniknie z ekranów w tempie błyskawicznym.

"Big love" jest filmem o miłości (zaskoczenie, czyż nie?) dwojga młodych ludzi - nastoletniej Emilki i starszego od niej Maćka. Poza ramy ich związku narracja się nie zapuszcza, mało dowiemy się o ich przeszłości, niewiele o przyszłości (z pewnych uzasadnionych względów). Historia została oparta na faktach i mimo tego iż podobno najlepsze scenariusze pisze życie to wypadałoby mu nie przeszkadzać i podsuniętego gotowca ładnie opakować. Film Barbary Białowąs masakruje tę opowieść o nieszczęśliwej miłości i toksycznym związku na kilka sposobów.

Pierwszym z zarzutów jakie można postawić jest zła konstrukcja fabularna. Zamiast klasycznego sposobu opowiadania ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem otrzymaliśmy coś, co ma pożal się Boże kompozycję szkatułkową. W praktyce wygląda to tak, iż widzimy kolejne fragmenty w przypadkowej kolejności. Film nie zaczyna się wydarzeniem najwcześniejszym fabularnie, ani najpóźniejszym, nawet nie takim, które jest szczególnie istotne, ani nie takim, które przykuje uwagę widza. "Big Love" nie rozpoczyna się trzęsieniem ziemi, otwiera go piosenka, niczym kolejny odcinek "Smerfów". No wiecie coś w stylu, "Kto się boi Gargamela niechaj zaraz idzie spać bo to film dla tych co się lubią bać". Czołówka tej produkcji podobnie jak początek popularnego serialu animowanego dla dzieci doskonale oddaje klimat całości. Od razu wiadomo, że będzie źle, w otwierającej film scenie koncertu jak w soczewce skupiają się najgorsze cechy tego obrazu - umiłowanie do kiczu, kiepskie aktorstwo, niekonsekwencja w budowaniu postaci, słaba muzyka.

Gdy już przebrnie się przez kilkanaście pierwszych minut nie sposób opędzić się od refleksji - jak u licha oni te sceny łączą. Wygląda na to, że autorka miała trzy pomysły na klamrę kompozycyjną - śledztwo psychologa (samo w sobie dla mnie niezrozumiałe), wizję lokalną (wszystko by się ładnie podomykało) i koncert głównej bohaterki (przy odrobinie wysiłku mogło to dać bardzo elegancki efekt). Oczywiście scenarzysta i reżyser w jednym nie wybrała jednej opcji, zamieściła wszystkie trzy. Do tego miała istną biegunkę pomysłów, czego tu nie ma. Jest nawet Borys Szyc formujący własne paznokcie w trójkąty równoramienne i kąpiel w rzece w czapkach uszankach (latem).

Kolejną wadą debiutanckiego dzieła Białowąs jest złe przedstawienie bohaterów. Wina leży po stronie scenariusza i aktorów (zapewne można też dorzucić reżysera za nieumiejętne poprowadzenie). Postaci są pełne sprzeczności, ich motywacje są niejasne a działania chaotyczne. Grający główne role Antoni Pawlicki i Aleksandra Hamkało nie dali rady uwiarygodnić Emilki i Maćka. To byłoby w ogóle nie ważne gdyby między nimi była jakaś chemia, coś co sprawiłoby, że uwierzylibyśmy w tę wielką miłość. Gdy mówią to jakby obok, a nie do siebie. Zresztą trudno się dziwić, kiedy każą im recytować najbardziej drętwe dialogi polskiego kina od czasów "Yyyrka kosmicznej nominacji". O ile Hamkało stara się jak może i nadaje swojej postaci pewną głębię, to Pawlicki gra trzema minami, co gorsza są to grymasy z zestawu "grzeczny harcerzyk". Brak napięcia, emocjonalnej więzi między bohaterami powoduje, że sceny seksu (a tych nie brakuje, nawet Fakt dał nagłówek "Ostry seks w polskim filmie") są najzwyczajniej w świecie nudne i słabo zrealizowane.

Chciałbym móc powiedzieć, że skoro scenariusz i aktorstwo jest do bani to może chociaż zdjęcia i muzyka się bronią. Niestety nie mogę, o ile wizualnie "Big Love" czasami bywa satysfakcjonujące (niestety nie zawsze) to muzycznie mamy do czynienia z porażką na całej linii. Infantylne pioseneczki śpiewane przez jakąś gwiazdkę z telewizyjnego show, jakby było jeszcze mało nieudolnie podłożone. Występy sceniczne, mimo ich słabego poziomu, są balsamem na duszę każdego filmowego snoba w porównaniu z zakończeniem. Przeczytaj spoilery +

Mówi się sporo o tym jak polskie kino powoli zaczęło odżywać, "Big Love" to czarna owca pośród rodzimych filmów. Wśród dramatów prezentuje ten sam poziom co rodzime komedie romantyczne wśród komedii w ogóle. Szkoda zmarnowanego potencjału, trudno usprawiedliwiać to faktem, iż jest to debiut. Chciałbym się mylić, ale nie widziałem tu nic, co pokazałoby, iż Barbara Białowąs czuje kino. Jej dzieło ogląda się bez bólu, ale też bez nadziei na lepszą przyszłość.

Zwiastun:

14 lutego zerknęłam z ciekawości na podglądy sal kinowych. Obawiam się, że ten wielki chaos sprzedał się lepiej niż parę lepszych produkcji. Grunt to wstrzelić się w czas i w target.

Dodaj komentarz