Ptaszki, sieroty i głupcy

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Greta Gerwig - aktorka, scenarzystka i producentka w końcu zadebiutowała jako reżyserka. Jej Lady Bird ma wszelkie zalety amerykańskiego kina niezależnego. Niestety dzieli z nim również wady, więc mit o produkcji z czystym pozytywnym wynikiem na Rotten Tomatoes mogą pielęgnować jedynie miłośnicy tej stylistyki.

Tytułowa bohaterka naprawdę ma na imię Christine, jednak chce, by mówić na nią Lady Bird. Mimo że fabuła rozgrywa się dekadę temu, dziewczyna przypomina bohaterów reportaży o millenialsach. Ma wielkie marzenia, uważa, że należy jej się lepsze życie niż to, które ma. Jednocześnie nie bardzo jej się chce pracować na swój sukces (delikatnie rzecz ujmując bohaterka nie jest najpilniejszą uczennicą). Kieruje nią pragnienie odcięcia się od matki i od znienawidzonego Sacramento. Nie trzeba geniusza, by domyślić się, że całość prowadzi do pluszowego wniosku, że rodzice chcą dla dziecka najlepiej, a wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Lady Bird ogląda się tak, jak patrzyło się na kampanię prezydencką Hillary Clinton. Na agendę trafiło dużo ważnych spraw, a przemawiająca w większości spraw ma świętą rację, ale o porywającym widowisku nie ma mowy. Gerwig bierze na warsztat nie tylko dojrzewanie, ale też przyjaźń, stosunki rodzinne, rozwarstwienie społeczne, amerykański konsumpcjonizm, religijny konserwatyzm, rozczarowanie american dream, a nawet odkrywa, że homoseksualizm istnieje (w ramach tej produkcji to prawdziwy szok). Tematycznego dobra starczyłoby na kilka treściwych filmów. Upchnięcie tego wszystkiego w półtorej godziny sprawia, że widz otrzymuje garść wytartych klisz, zszytych równo, ale bez większego namysłu.

Szaleństwo gromadzenia organizuje Lady Bird nie tylko pod względem tematyki. Obsada zebrana przez Gerwig wygląda tak, jakby z co głośniejszych amerykańskich produkcji niezależnych podebrała sobie co smaczniejsze kąski. Nie ma oczywiście nic złego w tym, że Saoirse Ronan gra w raczej niezbyt drogich anglojęzycznych produkcjach, ani w tym, że znany z Manchester by the Sea Lucas Hedges znów pojawił się w filmie indie. Jednak w połączeniu z wizualną zgodnością z głównym nurtem amerykańskiego niezalu nie można opędzić się od poczucia deja vu.

Lady Bird to film lekkostrawny, niekiedy nawet przyjemny, ale mało angażujący. Ratuje go delikatny humor i empatia, z jaką przedstawieni zostali bohaterowie. Równocześnie to obraz, który już został wciągnięty w dyskusję o żałośnie niskim udziale kobiet w amerykańskim przemyśle filmowym . Szkoda, że do walki o równość w kinie nie udało się wystawić obrazu będącego czymś więcej niż neutralną smakowo podkładką pod jedzenie popcornu.

Film obejrzany dzięki uprzejmości kina Atlantic.

Zwiastun: