Raj utracony

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Industrialne wnętrza, ściany z betonu, mnóstwo młodych ludzi, głośna elektroniczna muzyka, alkohol, narkotyki. Tak wyglądają rave'y, na które wymyka się mieszkający z matką Paul. Chłopak uwielbia muzykę garage i imprezy są dla niego nie tyle odskocznią od codzienności, co stylem życia. Wraz z przyjacielem zostają DJami zakładając duet Cheers. W tym samym czasie startuje Daft Punk, a świat wkrótce oszaleje na punkcie French Touch.

Mia Hansen-Love rozpisała tę historię o kolejnych związkach, rozstaniach, powrotach, przyjaźniach, zawiedzionych nadziejach, uzależnieniach, po prostu o życiu młodego człowieka, na dwadzieścia lat. Skojarzenia z Boyhood są trafne wyłącznie ze względu na metraż i próbę stematyzowania czasu. Jednak w odróżnieniu od Richarda Linklatera reżyserkę nie interesuje portretowanie zmieniającego się człowieka. Paul pozostaje taki sam aż do finału. Kluby, a to właściwie cały świat bohatera, też wydają się niezmienne, aż do czasu, gdy okazuje się, że na sylwestrowe party przychodzą tylko znajomi. Jedyną stałą okazuje się Daft Punk, zawsze na topie. Twórczyni Un amour de jeunesse przez prawie dwie godziny opowiada o codzienności, która jest jak jedna zapętlona piosenka, wciąż taka sama, by na koniec skonfrontować widza i bohatera z ciszą.

Na pewno nie jest to najbardziej efektowny film sezonu, mimo że lista piosenek, zawierająca ponad 40 pozycji, sugeruje całkiem żywe widowisko. Muzyka gra właściwie bez ustanku, jednak Edenowi daleko do ekstatycznego kinowego melanżu, po którym ma się kaca giganta. To dzień po, albo średnio udana impreza. Mia Hansen-Love celebruje nudę, im dalej w las tym nudniej, wszak Eden to nie tylko raj, ale też równina. Widz bardzo szybko uodparnia się na bit i obserwuje ciągnące się aż po horyzont, niewiele się od siebie różniące, sceny. Jest to na swój sposób piękne i gdyby autorka Ojca moich dzieci konsekwentnie szła drogą kina transowego, dziwacznego slow cinema złożonego z teledyskowych sekwencji otrzymalibyśmy tegoroczną pozycję obowiązkową.

Tak niestety nie jest, gdzieś między jedną a drugą imprezy miota się osobista historia Paula, którą wyczerpująco da się streścić w dwóch zdaniach. Trzeba szczerze powiedzieć, że wielkiego talentu narracyjnego w Edenie nie widać. Konia z rzędem temu, kto zrozumie sens tych wszystkich przeskoków czasowych, skoro tę samą historię dużo dałoby się opowiedzieć przy czasie akcji krótszym od dwóch dekad. Wyjaśnienie można znaleźć w wywiadach. Eden to film inspirowanym biografią brata reżyserki i to życie Svena Hansen-Love wyznacza ramy opowieści. Szkoda, że skala mikro, losy Paula-Svena, w porównaniu ze skalą makro jest po prostu mało interesująca.

Inscenizacja to żywioł Mii Hansen-Love jest i widać, że włożyła sporo serca w odtworzenie atmosfery klubów lat 90. Sięgnęła po materiały dokumentalne, wykorzystując kontakty swoje i brata dotarła do filmów, fotografii, fanzinów, ale też ubrań z epoki. Obsesja odwzorowania rzeczywistości przyniosła dobre owoce, dzięki niej Eden wymyka się łatwemu zaszufladkowaniu, zarówno jako film rozrywkowy jak i nie do końca udane kino artystyczne. To również zasługa Denisa Lenoir, który zrobił co mógł, by sfilmować rave'y nieco inaczej, mniej frenetycznie, pokazując nie tylko tych najlepiej tańczących statystów.

Eden miał potencjał, nieco więcej refleksji nad formą mogło przynieść zaskakujący efekt, łączący przeciwstawne sobie poetyki kina artystycznego i rozrywkowego. Szkoda, że Mia Hansen-Love ostatecznie dostarczyła jedynie efektowny DJ set z kolorowymi obrazkami. Fani muzyki elektronicznej powinni być zachwyceni. Dla reszty bramy raju pozostaną zamknięte.

Zwiastun: