I'm your Venus, I'm your fire

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

O tym, że Roman Polański wielkim reżyserem jest nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Nawet gdy zdarza mu się nieco obniżyć poziom ("Dziewiąte wrota", "Rzeź") to tylko po to by kolejny obraz okazał się ogromnym pozytywnym zaskoczeniem. Jean-Luc Godard powiedział kiedyś, że do zbudowania filmu wystarczy dziewczyna i pistolet, "Wenus w futrze" to takie kino, rozgrywające napięcie pomiędzy mężczyzną a kobietą.

Autor "Chinatown" nie po raz pierwszy w swej karierze sięgnął po tekst dramatyczny, tym razem jest to "Wenus w futrze" Davida Ivesa, utwór, który zyskał sporą popularność na Broadwayu. Akcja sztuki została przeniesiona ze Stanów Zjednoczonych do Francji, jednak to wciąż rzecz napisana na dwoje aktorów. Thomas Novachek (znakomity Mathieu Amalric) poszukuje aktorki do stworzonej przez siebie scenicznej wersji powieści Leopolda von Sacher-Masocha. W ostatniej chwili do teatru wpada Wanda (niezmiennie zjawiskowa Emanuelle Seigner) niemal zmuszając reżysera do wspólnego czytania tekstu. Z każdą kolejną kwestią okazuje się, że kandydatka do roli pasuje aż za dobrze, a rodząca się relacja przekracza profesjonalną. Bohaterka zmienia się, poznajemy ją jako prostą dziewczynę, później obserwujemy pewną swego kobietę z utworu Sacher-Masocha, by w finale zobaczyć jak wciela się w menadę.

Seigner w każdej kolejnej scenie jest inna, przechodzi nieustanne metamorfozy, za to Mathieu Amalric konsekwentnie gra Polańskiego, podobieństwo jest uderzające. Tym samym "Wenus w futrze" otwiera się jeszcze szerzej na skojarzenia związane z twórczością tego reżysera. Kobieta nakładająca makijaż mężczyźnie przywodzi na myśl "Matnię", zaś główny bohater w kobiecym stroju wręcz wykrzykuje sobą inny wielki tytuł - "Lokator". Takie puszczanie oka do widza mógłby być bez znaczenia gdyby nie to, że cała „Wenus w futrze” to poniekąd gra z kulturowym dziedzictwem Europy. Polański sam siebie wpisuje w galerię cytowanych wielkich artystów, co jest bez wątpienia megalomańskie, ale też nie do końca chybione. David Ives proponuje wycieczkę przez epoki, zaczynamy w świecie współczesnym, wulgarnym i dosłownym. Wanda i Thomas zakładając kostiumy przenoszą się w koniec dziewiętnastego wieku stając się bohaterami powieści Masocha, w międzyczasie następuje krótki przerywnik psychoanalityczny, by na końcu zmierzyć się z „Bachantkami” Eurypidesa i cytatem z Księgi Judyty. Ot, krótki przewodnik po dominacji pierwiastka kobiecego nad męskim. Nie jest tego wiele z dość oczywistych względów, ale symptomatyczny wydaje się ostatni przypadek, urywek z jednej z deuterokanonicznych ksiąg Starego Testamentu i jedyny przykład pozytywnej bohaterki zwyciężającej mężczyznę. Jak wiadomo ta księga występuje tylko w katolickich i prawosławnych edycjach Biblii, reszta tych dzieł ma podobny charakter, funkcjonowały na obrzeżach świadomości społecznej. Sama Wanda twierdzi, że powieść Masocha to „porno sado-maso”. Genialny dramat Eurypidesa też nie należał do najcieplej przyjętych, nie bez przyczyny autor w porównaniu z Sofoklesem, czy Ajschylosem wygrał niewielką liczbę agonów. Film Polańskiego stawia temat obecny w tych utworach na centralnym miejscu. Widzimy kobietę tryumfującą, będącą bachantką, Judytą, Wandą i sobą samą. To przewrotne, że sztuka o relacji BDSM staje się feministycznym manifestem.

Nie można zapomnieć, że "Wenus w futrze" to przede wszystkim znakomita komedia, bardzo zabawna i genialnie zagrana. Film nie traci na dynamice i naprawdę nie sposób się nudzić. Wybitne rzemiosło filmowe na służbie dobrego tekstu, to dzisiaj rzadko spotykane.

Zwiastun: