To, co zostaje

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Umierasz. Główny bohater umiera. Umierasz z głównym bohaterem. Umierasz głównym bohaterem. Już sam wybór sposobu pisania o najnowszym filmie Gaspara Noégo sprawia pewne problemy. Podobnie jest z jego całościową oceną.

W Enter the Void widz przyjmuje punkt widzenia Oscara, młodego Amerykanina, ćpuna i drobnego dealera, którego głównym zajęciem jest dryfowanie przez świecący neonami ocean przyjemności nocnego Tokio. Początek filmu to ujęcia imitujące czas rzeczywisty i perspektywę pierwszej osoby. Odnosi się przez nie wrażenie, że jest się w głowie bohatera, albo lepiej – w miejscu, w którym akurat znajduje się jego świadomość. To istotne o tyle, że gdy niedługo później Oscar umiera i to, co po nim zostaje, zaczyna podróżować po swojej przeszłości i teraźniejszości swoich bliskich, to miejsce tak naprawdę wcale się nie zmienia.

Metafizyczną podpórkę dla tej pośmiertnej wędrówki Noé znalazł w Tybetańskiej Księdze Umarłych. Niedługo przed zgonem bohater rozmawia o niej ze swoją siostrą Lindą i przyjacielem Alexem. W tych rozmowach niezbyt subtelnie przemycone zostaje to, co czeka Oscara po śmierci – opuszczenie ciała, zagubienie w czasoprzestrzeni połączone z rekapitulacją własnego życia, poszukiwania nowego wcielenia i reinkarnacja.

To zgrzyt. Pokazanie życia po życiu w sposób luźno oparty na tym, co Oscar sobie kilka dni wcześniej wyczytał, wydało mi się pójściem na łatwiznę, i w kontekście samej fabuły, i w kontekście wymowy dzieła. Raz, bardziej eklektyczna lub – jeszcze lepiej – całkowicie autorska wizja byłaby bardziej adekwatna do formy filmu. Dwa, pozwoliłaby uniknąć nieuchronnego spłycenia materiału wyjściowego. Noé tłumaczył wprawdzie, że wybór Tybetańskiej Księgi Umarłych podyktowany był jej podobieństwami do przeżyć osób znajdujących się w stanie śmierci klinicznej. Mimo to, podanie na tacy jednego, konkretnego “przepisu” na życie po życiu rodzi jakiś wewnętrzny opór, zapala w głowie lampkę “a dlaczego tylko ten, a dlaczego nie jakiś inny?”. Co jest prądem dla tej lampki? Sposób, w jaki film został zrealizowany, jego orbitująca wokół dokumentu dosłowność.

Forma dzieła Noégo mówi o wiele więcej niż historia w nim opowiedziana. To nie zarzut, wręcz przeciwnie – potrzeba mistrzostwa, by przekazać tak wiele za pomocą samej realizacji. To, jakim technicznym majstersztykiem jest Enter the Void, widać najlepiej, gdy nagle nie słychać już z offu ostatnich myśli bohatera i tylko ruch kamery pokazuje, jak jego świadomość opuszcza martwe ciało. Ten, jakby powiedział gracz, tryb FPP sprawia, że ty, widz, umierasz wówczas razem z bohaterem. Albo bardziej trafnie – umierasz bohaterem, tak jak się umiera w trakcie grania w pierwszą lepszą strzelankę. Bo, mimo że patrzysz na świat z perspektywy Oscara, dalej jesteś obok niego, jego myśli, emocje, a potem obserwacje, nie stają się twoimi.

Powód może tkwić w warstwie fabularnej. Gdyby Enter the Void został nakręcony “po bożemu”, mógłby zagościć nawet w telewizyjnym paśmie z okruchami życia w tytule. Czy to zarzut? Tak. Nie. Może. Ciężko to ocenić jednoznacznie. Z jednej strony, tak zwana “życiowość” fabuły jest niemal nachalna. Losy Oscara i Lindy to nie pierwszej świeżości schemat “sierotek, które się zgubiły i wpadły w dragi i taniec na rurze”. To drażni i paradoksalnie wcale nie dodaje historii wiarygodności. Gdyby tylko bardziej zindywidualizować postacie bohaterów, wyrwać je ze schematów, pozwolić widzowi, by się z nimi utożsamił, film zostawiałby po sobie nie ledwo wyczuwalne znamię, a bliznę w poprzek całego mózgu. Jednak z drugiej strony, ta sztampa historii – może pozorna, może zamierzona – wpisuje się w dosłowność i specyficzny dokumentalizm Enter the Void.

Noé pokazuje wszystko takim, jakie jest. Bez żadnych kompromisów, z ekstremalną szczerością. Kamera nie mruży oka obiektywu. Nie odwraca się od scen, które sporo osób może uznać za zbyt mocne. Nie ucieka w eufemizmy operatorskich sztuczek. Seks to seks, wyskrobany płód to wyskrobany płód, trup przytulony do brudnego kibla to trup przytulony do brudnego kibla. To ma przełożenie na odbiór filmu. Skoro dostajesz hiperrealistyczne obrazy rzeczywistości, podświadomie bierzesz za takie również migawki z życia po życiu, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Właśnie dlatego szkoda, że Noé wykorzystał Księgę Umarłych, a nie wyłącznie własną wyobraźnię. Film, który mógłby być na tej płaszczyźnie wizjonerski, zupełnie niepotrzebnie stał się odtwórczy.

Pomimo pewnych wad, Gaspar Noé stworzył jednak dzieło skończone. Od strony realizacji, zadbał o najdrobniejsze szczegóły. Choćby o to, że gdy bohater żyje, widzimy świat jego oczami, natomiast w pośmiertnych retrospektywach kamera jest już za głową bohatera, tak jakby przyjmowała perspektywę jego duszy, czy czegokolwiek, co z niego zostało. Dzieła Noégo nie tworzy jednak tylko warsztatowa doskonałość. Doskonale została dobrana ścieżka dźwiękowa. Mimo schematów, fabuła też nie jest przecież zła, nie ma w niej dziur logicznych. Źle nie jest też z aktorstwem. Cyril Roy jest tak naturalny w roli Alexa, że jednocześnie trudno i łatwo uwierzyć, iż na casting do filmu przyszedł tuż po tym, gdy stracił pracę za barem. Cudownie ekshibicjonistyczna Paz de la Huerta w swojej roli jest perfekcyjna i ratuje co się da z płaskiej postaci Lindy.

Dziwna rola przypadła Nathanielowi Brownowi. Niby Oscar jest głównym bohaterem filmu, ale jednak na ekranie widzimy go najmniej. Twarz Browna można zobaczyć raptem kilka razy, na dodatek albo w lustrze, albo w kostnicy. Udało mu się jednak zrobić coś z tą postacią, włożyć w nią coś z siebie. Sztampowo skonstruowany bohater jest ciągnięty o poziom wyżej przez dobrze spisującego się aktora – to ten sam przypadek, co z rolą Lindy. Zresztą, coś niedopowiedzianego i niepokojącego wisi między tą parą, jakieś dziwne, nieco erotyzujące napięcie. To za mało, żeby całkowicie wyrwać te postaci z banału, jednak wystarczająco dużo, by go złagodzić.

Enter the Void nie jest filmem z tych, które się lubi, nie jestem też jeszcze pewny, czy z tych, do których się wraca. Ma w sobie jednak cholerny, wręcz zaskakujący magnetyzm, hipnotyzuje, wciąga, zostaje w głowie. I możesz marudzić, że podbudowa metafizyczna była nieporadna. Możesz jęczeć, że bohaterów skonstruowano z klocków, którymi bawiłeś się nie raz i nie dwa. Możesz mieć pretensje do reżysera, że postawił cię obok, zamiast w. Czujesz się jednak z tym wszystkim niepewnie – bo mimo wszystko dochodzisz do wniosku, że film jest co najmniej bardzo dobry i tak naprawdę nie wiesz, co masz o nim myśleć.

Czy ten brak możliwości wystawienia jednoznacznej oceny nie mówi jednak o dziele tyle samo, co zdecydowana nota? Bo co zrobić, kiedy obraz jest z jednej strony bliski doskonałości, a z drugiej – momentami wydaje się pusty? A może i o tę pustkę właśnie chodziło? Może wpisuje się ona w mówienie formą, w którym Noé osiągnął tu przecież mistrzostwo? Nie wiem. Wiem za to, że ten film coś mi zrobił. Nie wiem tylko co.

Tekst ukazał się również w serwisie kaseta.org

Dzięki za recenzję - świetnie mi się czytało! I choć oczywiście nie znając filmu nie mogę powiedzieć na ile go naprawdę oddaje, to genialnie spójnie przekazuje klimat. Po tej recenzji mam silne wyobrażenie jaki ten film (prawdopodobnie!) jest, bo czuję jego aurę.

Generalnie się zgadzam z notką, ale mam drobne uwagi.

Nie zgadzam się, że fabuła nie jest zła. Jest zła. Jest banalna i infantylna z kretyńskim happy endem.To po pierwsze. A po drugie Noe wcale nie interpretuje Tybetańskiej Księgi Umarłych, bo ona, na boga!, nie jest o lataniu duszy wokół ciała. To książka bardzo symboliczna (polecam świetną interpretację Junga), a nie takie banały, jakie zaserwował Noe.

Moim zdaniem Noe się mało przejmuje tym, o czym jest film, a bardziej skupia się na sposobie opowiadania. I jeśli chodzi o warstwę realizacyjną to jest to rzeczywiście majstersztyk i coś bardzo oryginalnego. Dlatego koniec końców dałem 7.

Dodaj komentarz