500 dni melancholii

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Wszystkie recenzje mają rację - to jest film w klimacie produkcji niezależnych i dla wielu kinomanów może to być pretekst, żeby w ogóle podejść do gatunku "komedia romantyczna". Ja liczyłem na połączenie zalet obu tych nurtów kina, ponieważ jest kilka komedii romantycznych, które mnie do siebie przekonują i nie widzę w nich nic zdrożnego, a z kolei podejście offowe zwykle nieco odświeża stereotypy.

Połączenie to jednak nie bardzo wyszło. Chęć zrobienia czegoś nietypowego właściwie całkiem przesłoniła element komedii i romantyzmu. Od początku całość ujęta jest w nawias (głos z offu podpowiada, że to kolejna historia z cyklu "chłopak spotyka dziewczynę") i praktycznie cały czas pozostaje w tym nawiasie. Śledzimy sobie skoki w czasie, kiedy było im dobrze, a kiedy gorzej, ale nie udaje się nijak zaangażować w losy postaci. Na tym właśnie film się położył - na braku zaangażowania widzów w akcję.

Chłopak jeszcze się broni. Jest w miarę przystojny i niegłupi - wie poniewczasie, że to wszystko, to całe zauroczenie, to efekt powszechnego zaślepienia przez popkulturę - a przede wszystkim ma w ręku ten atut, że jest głównym bohaterem. To z jego perspektywy poznajemy całą historię i nawet kiedy się miota i jest śmieszny, wzbudza sympatię publiczności.

Znacznie gorzej z dziewczyną. Summer podobno interesuje się tylko głupotami i faktycznie nie ma w sobie choć ćwierci wdzięku Toma, a w dodatku - niech mi casting i scenarzysta wybaczą! - mimo powalającej zapowiedzi nie powala nawet urodą. A że nikt nie dał jej w filmie prawa głosu, szansy pokazania drugiej strony tego związku, to nie doszło też do komicznego zderzenia dwóch punktów widzenia. Szkoda, że nie wykorzystano tej szansy.

Nad filmem snuje się cały czas atmosfera tak gęstej melancholii, że można ją prawie kroić nożem. Najbardziej zabawne rzeczy to na przykład skoki "kalendarza" i kilka niedorzecznych zestawień montażowych (choćby scena, gdy Tom wchodzi do windy jednego dnia, a wyjście pokazano już z zupełnie innego etapu związku). Urocza jest scena zwiedzania sklepu meblowego - wtedy oboje wydali mi się zabawni, sympatyczni i nieco zwariowani. Wtedy śmiałem się szczerze.

Myślę, że w tym filmie zawiodło aktorstwo, co trochę dziwi, bo znam wiele filmów, gdzie słabości scenariusza dało się wybaczyć ze względu na osobisty magnetyzm postaci i umiejętność pokazania przez aktorów tego, co między nimi "iskrzy" (może iskrzyć niemal dosłownie - "Francuski pocałunek" był przez to mniej romantyczny, ale za to bardziej zabawny). Tu był raczej klimat zadumy nad przeznaczeniem i wolnością wyboru, więc dla pełnego efektu na salę kinową najlepiej wejść prosto z czytelni wydziału filozofii...

Film był słabszy, niż się tego spodziewałem, ale w granicach rozsądku, więc nie mogę go nisko ocenić. Trzymał równy poziom i miał spory potencjał, żeby zaspokoić potrzeby ludyczne nie każąc widzowi wyłączać inteligencji. Niestety ktoś uznał chyba, że te dwie rzeczy się wykluczają, choć ja jestem przekonany, że nie bez powodu kiedyś "dowcip" oznaczał właśnie lotność umysłu.

Zwiastun:

Kocio, wypowiadasz się trochę w duchu krytyków filmowych którzy to często miast ograniczyc się do własnych odczuć podciagają je pod ogół i piszą niejako w imieniu zbiorowosci widzów. Mam tu na myśli zarzut o nieaangażowania się widzów w akcję. Zauważ, że film został bardzo pozytywnie oceniony przez publiczność, nawet filmasterową. Ja np.w akcję filmu zaangażowałem się dośc szybko, mimo sporej przeszkody jaką są przeskoki czasowe, choc z drugiej strony owe przeskoki, jak zauważyłeś stwarzają pole do chocby montazowych sztuczek.
Zgadzam się, że główny bohater wypada nieźle. Określasz go jako w miarę przystojnego i mam wrażenie, że to spowodało, że łatwiej było mi się z bohaterem utożsamić, bo nie jest to typ superprzystojniaka pokroju jakiegoś Matiu Makkonaheja vel Makkonahi vel Makkonahiu, czy innego Dżerarda Batlera. Chłopak jest typem sympatycznego "kumpla z sąsiedztwa", duzy plus.
Co do Summer to mnie z kolei dziewczyna bardzo sie podobała. Dla mnie to taki typ dziewczyny która nie powala urodą w pierwszym momencie, mozna ją wiele razy mijać na korytarzu i nie zwrócić uwagi, ale wystarczy jakaś zdawkowa, przypadkowa rozmowa żeby nie móc już przestać o niej myśleć. Zgadzam się, reżyser nie daje jej wielu okazji do głosu, ale przecież zdarza się, że wzdychamy do dziewczyny, którą znamy słabo i nawet jak zaczynamy się z nią spotykać , już żyjemy w innym swiecie, świecie gdzie ona jest królową i nie ma, przynajmniej przez jakiś czas, znaczenia jaka ona jest naprawdę, każda kolejna choćby zdawkowa rozmowa o niczym, każde spojrzenie z jej strony tylko wywolują w nas wzrost i tak juz wysokiej temperatury, pomijam zupełnie kwestię czy to jest racjonalne czy nie.
Dużym plusem tego filmu były dla mnie sceny "randkowe" które przypominały mi do złudzenia moje własne doświadczenia w tej materii (np. scena w parku gdzie bohaterowie krzyczą na zmianę słowo "penis" :) ).
Ja w przeciwieństwie do Ciebie usmiechałem się prawie przez cały seans. Dla mnie film jest bardziej niż udany.

Nie chciałem osiągnąć wrażenia, że wiem wszystko - masz rację, to tylko takie bezosobowe sformułowanie na to, jak mnie się wydaje.

Na sali w kinie nie było tłumu, ale fakt, że ludzie się jakoś rzadko się śmiali znaczy, że jako komedia to nie bardzo udana rzecz i tu mogę mówić nie tylko za siebie. A romantyczna - no, taka żeby najwyżej trochę podumać o romantyzmie. Krzyczenie w parku fajne, ale takich scen jak dla mnie było za mało. Oni po prostu byli mało spontaniczni - jak akurat byli, to mnie się podobało.

A scenariusz zupełnie jednoznacznie sugeruje, że Summer to jest typ gwiazdy i bohater zaczyna "day one" od razu od tego, że mu wpadła w oko. To nie babka, która się "wsącza", tylko uderza do głowy od razu, więc odebrałeś to inaczej niż chcieli twórcy filmu. =}

Na sali w kinie nie było tłumu, ale fakt, że ludzie się jakoś rzadko się śmiali znaczy, że jako komedia to nie bardzo udana rzecz

No sorry, ale są komediowe filmy do ryczenia ze śmiechu i są takie do uśmiechania się. Nie można nie mieć tego na względzie.

Jak widać można i tak to widzieć, ale ryki czasem jednak były, ale w większości nie. To znaczy przynajmniej tyle, że jako komedia wyszło niejednorodnie - i mnie osobiście to sugeruje, że czasem wyszło, a czasem nie, a nie że były w nim dwa rodzaje humoru - ten, co rozumiem, i ten, którego nie.

Że co? Przyznaję szczerze, że się zgubiłem. Wyjaśnijmy coś: jeśli widz idzie na film, przeczytawszy wcześniej, że to komedia romantyczna, i nim zgasną światła, mówi (niekoniecznie na głos i niekoniecznie świadomie): "Przyszedłem na komedię, więc mam się dużo śmiać" - to jest to błąd widza, tylko i wyłącznie. Kiedy ja idę na film, to o ile ktoś nie zareklamował mi go słowami: "Posikasz się ze śmiechu" (a w przypadku 500DoS, jak mniemam, nie zdarzyło Ci się to), chcę po prostu, żeby był dobry. I 500DoS taki jest - czasem bezpośrednio śmieszny, lecz głównie po prostu sympatyczny. I nikt nie mówił, że ma być inaczej. Jeśli oczekiwałeś komedii-boki-zrywać, to sam jesteś sobie winny. To mniej więcej tak, jakbym wypominał "Avatarowi", że nie jest traktatem o dramacie kolonializmu tylko dlatego, że z góry wiedziałem, iż traktuje o najeździe Ziemian na prymitywny lud. Aprioryczny bagaż nietrafionych oczekiwań widza może zabić każdy film.

No ja się w każdym razie nie spodziewałem, że to taki strasznie melancholijne - dla mnie to głównie smutnawe rozpamiętywanie "jak to było", a sympatii w tym było mało.

Przy okazji: dajcie mi prawo do własnej interpretacji - nie będę co 2 zdanie pisał, że to tylko moim zdaniem. Po to napisałem, żeby było wiadomo, co ja o tym sądzę, a mnie żeby przekonywać, że moja interpretacja jest słuszna i najtrafniejsza.

Bingo - bo to jest melancholijny film. I albo odnajdziemy w sobie podobną melancholię, skojarzymy to z własnymi podobnymi przeżyciami (a większość z nas takowe ma), albo... no właśnie, spłynie po nas.

I spoko, wiadomo, że to Twoje zdanie. Ale przecież po to tu jesteśmy, żeby ze zdaniem innych osób polemizować :)

Uff, bo już się czułem, że mam się tłumaczyć dlaczego tak a nie inaczej to odebrałem. =} Co do melancholii - podobne zakręty w życiu z obu stron wspominam po prostu z innymi emocjami, bardziej wyraźnie, i to by tłumaczyło, dlaczego to zamglenie mnie akurat nie wciągało i w związku z tym nawet czasem nudziło.

I tak sobie przypomniałem - zabawny był dla mnie kadr nawiązujący do "Absolwenta" i odbicie przeżyć Toma w czarno-białych filmach. Przynajmniej jeden wyglądał na "Siódmą pieczęć", a inne mogły nawiązywać do gatunków, a może tylko słabo znam klasykę kina. =}

Oprócz Siódmej Pieczęci ja tam widziałem jeszcze wyraźnie Francuską Nową Falę oraz parodię(?) kina Bollywood (taniec na ulicy).

To prawda, tylko jako laik w historii kina zastanawiam się, czy to były nawiązania ogólnie do gatunków, czy może do jakichś konkretnych tytułów?

Moim zamiarem nie było "czepiać się" Twojego sformułowania, a tylko sprowokować Cię do czegoś co mnie utwierdzi, że pisałeś tylko o swoich odczuciach ;)

"A scenariusz zupełnie jednoznacznie sugeruje, że Summer to jest typ gwiazdy i bohater zaczyna "day one" od razu od tego, że mu wpadła w oko. To nie babka, która się "wsącza", tylko uderza do głowy od razu, więc odebrałeś to inaczej niż chcieli twórcy filmu. =}" -widzisz, dla mnie Summer nie była typem gwiazdy, a mimo to na miejscu bohatera też bym pewnie na jej punkcie "odleciał" ;) i być może dlatego wszystko mi w tym filmie zagrało. Przypadek? Niech będzie, ważne że nie czułem jakiś zgrzytów. Nie czułem, że scenariusz nie dostarcza mi sugestywnych dowodów na to, że Summer to gwiazda, bo nie tak ją odebrałem, nawet jeśli to wbrew zamierzeniom scenarzystów.
Co do śmiechów na sali, to ja również nie przypominam sobie rżenia, za to malujący się na wielu twarzach uśmiech, który trwał tak długo jak trwał seans, a to już coś :)

MSZ przypadek, bo jeśli sobie przypominasz na wprowadzenie była przedstawiona jako typ laski, przy której ceny wynajmu same spadają (nie pamiętam o ile procent =} ) i wszystko jakby sprawniej wychodzi.

Jak się jej przyjrzałem na fotosach, to rzeczywiście nawet ładna, ale ta rola nadal wydaje mi się bardzo drewniana, tzn. sztywna i nijaka. Nie wadzi mi zresztą aż tak to, że mnie nie przekonała, tylko że nie uwierzyłem, że ich naprawdę cokolwiek łączy - dla porównania np. w "Once" była podobna mieszanka (on może być, ona - zapomnij), ale tam czułem napięcie między bohaterami. A wy czuliście, że oni jakoś byli blisko, czy to raczej film o tym, jak on to przeżywał?

Poza tym być może faktycznie mnie zabrakło podobnych własnych odczuć (znaczy melancholijnych) na temat nieudanych związków, żeby się wczuć.

rzeczywiście, przypominam sobie też scenę chyba na stołowce gdzie bohater i jego kumple (też bardzo sympatyczni) gapią się na Summer określając ją jako poza zasięgiem. Cóż, Summer była bardzo w ich guście po prostu, ale czy faktycznie to świadczy o tym że scenarzyści chcieli ją przedstawić jako gwiazdę, no nie wiem, dla mnie to jednak nie ten typ.

No, kaman, przypomnij sobie! =} Na pewno nie chodziło wyłącznie o jego kumpli, ale o wszystkich facetów, jacy mieli z nią do czynienia - nie wariowali dla niej jawnie, ale za to statystycznie robili głupstwa na sam jej widok (stąd te procenty co robili częściej lub rzadziej). Jeśli nie gwiazda, to kto?

może i tak, słabo to pamiętam. Wychodzi na to że faktycznie mogłem odebrać ją inaczej niż to zamierzali autorzy filmu, choć z drugiej strony na pewno zgodny byłem z nimi co do tego, że to atrakcyjna babka, wracamy do puktu wyjścia.
Tobie się nie podobała, a mi wręcz przeciwnie.

na miejscu bohatera też bym pewnie na jej punkcie "odleciał" ;)

Ano właśnie, ja też, przybij piątkę :) Choć z drugiej strony starłem się już w sieci ze znajomym, który z całkowitym przekonaniem nazwał ją "potworną antykobietą". Tak więc rzecz jest dokładnie tak subiektywna, jak subiektywne jest to, komu się kto podoba (niekoniecznie fizycznie).

5 ;)

tak, dochodzimy do czegoś o czym już nie sposób dyskutować. Wychodzi na to że Ty i ja na Summer lecimy a Kocio nie, i tyle :)

Dodaj komentarz