Widmo spisku ciągle żywe

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

W czasie, kiedy inni Filmasterzy upajali się do nieprzytomności ENH 2010, ja w domu złapałem się bardziej klasycznych, typowo kinowych produkcji. Miało być strawne zarówno dla mnie, jak i rodzeństwa, o odpowiedniej godzinie itp. W wyniku tej układanki padło na "Autora widmo".

Nie żebym był fanem Polańskiego i znał specjalnie jego twórczość, ale wiem, że facet ma hyzia na punkcie ciemnych stron ludzkiej natury. Czasem mocno w to wchodzi, a czasem tylko ogólna wymowa dzieła jest mało wesoła - innych opcji nie ma. "Autor widmo" to ta druga kategoria: nie ma tu żadnego demonizmu, nie jest nawet przygnębiająco, ale jeśli się zastanowić nad przesłaniem, to oczywiście cieszyć się z czego nie mamy.

Polański, skupiony na nieprzyjemnych stronach świata, i ja, szukający zdecydowanie żywszych i cieplejszych barw, jednak się nieźle dogadaliśmy. Ot, każdy trochę odpuścił ze swojej strony, i jakoś tak wyszło, że spotkaliśmy się po drodze, nie gubiąc swoich zasadniczych przekonań. To miło. W sumie poszedłem na film sensacyjny i oczekiwałem dobrego rzemiosła w opowiadaniu, spędzenia ciekawego wieczoru i - last but not least - uzasadnienia dla kosztów biletu. Dostałem to wszystko.

Chyba to, co mnie z reżyserem połączyło głównie, to była tęsknota za klasycznym sposobem robienia filmu, Wyraźny bohater? Odhaczony. Skomplikowany, ale zrozumiały scenariusz? Odhaczony. Porządne zdjęcia? Odhaczone. Dobre aktorstwo? Odhaczone, mimo że gwiazdy potrafią czasem zepsuć film ściągając za dużo uwagi na siebie - nie w tym filmie.

Jest tu nawet kategoria, o której muszę wspomnieć z najwyższym uznaniem, a która nie wydaje się najistotniejsza: fenomenalna scenografia i plenery! Tak, moim zdaniem zasługują na Oscara. Odcięta od świata wyspa, na której schronił się były premier, doskonale oddaje klimat, a właściwie w dużym stopniu go tworzy.

Szczytem wszystkiego jest luksusowa willa, jego matecznik, do którego bohater został wtrącony mimo próby trzymania się na dystans. Szkło i kamień opanowują po połówce ekranu, wnętrze jest ascetyczne - metal, skóra, drewno, zimno za oknem i fruwają jakieś suche krzaki, których nigdy uprzątnąć się nie da... A przy tym genialnie piękna w swoim minimalizmie architektura! Chciałbym choć dzień spędzić w tym domu - choć raczej nie jako pisarz-najmita w kuchni wielkiej polityki.

Myślę, że Polański nieprzypadkowo wybrał takie miejsce i takie widoki, bo oprócz mrocznej wizji potrafi widzieć detale i rozkoszować się nimi. On cały czas pamięta, że kino to sztuka wizualna i nie wolno przekombinować z ideą, jeśli w parze z nią nie idzie warstwa bezpośrednio odbieralna przez widza.

Kombinować jednak lubi i dlatego pełno tu zabawnych scenek, które dla akcji znaczenia nie mają żadnego albo tylko drobne, a pozwalają na chwilę zmienić nastrój, rozładować napięcie wywoływane przez wątek kryminalno-sensacyjny.

Gdy na przykład nasze "widmo" wyrusza rowerem i zaraz przed garażem zakopuje się w żwirze, to nie jest żaden metafizyczny symbol, że ma pod górkę - to po prostu przymrużenie oka reżysera, którego stać na dystans do opowiadanej historii i który nie musi niewolniczo trzymać się nastroju, żeby na końcu uzyskać i tak odpowiedni efekt.

Nie sposób zachować powagę na widok pulchnej młodej okularnicy, recepcjonistki z hoteliku na wyspie, ponurej i znudzonej jak sklepowa w rybnym z PRL-u, ale wbitej w strój hożej córki rybaka. Cóż, jesteśmy na odludziu, tu nawet najlepszy kapitalistyczny blichtr się nie sprawdza...

Śmieszna jest też scena, gdy premier Lang występuje w telewizji, a jego wkurzona żona komentuje rozpaczliwie "tylko się nie szczerz!..." - po czym on, jak za pociągnięciem niewidzialnego sznurka, właśnie to robi, zdradzając niechybne łgarstwo. Ale to nie tylko zabawny kawałek - to jedna z cegiełek budująca ekranową charyzmę Ruth Lang (Olivia Williams), kobiety niezależnej w swoich ocenach, słowach i działaniach.

Dla mnie to rola bijąca na głowę dobrego McGregora (trochę kozak, a ciut złośliwiec i pionek w grze, jak Nicholson w "China Town") oraz równie dobrego Brosnana (gość dość władczy i zdecydowany, a jednocześnie niezręczny pajac grający pod publiczkę). Patrząc na jej grę widziałem wyłącznie bohaterkę, a nie aktorkę, a jej wyraz twarzy przywodzi na myśl inną silną damę światowego kina - Kathy Bates. Rola nie tak ponadczasowa jak "Misery", ale w ramach tego filmu zdecydowanie wybitna kreacja i warta nagrody.

Polański pozytywnie mnie zaskoczył tym, że robiąc kino na modłę absolutnie klasyczną, w gruncie rzeczy tak, jak 30 lat temu, stanowczo zaprzeczył, że w ten sposób już się nie da nakręcić nic dobrego. Film wyszedł udany, to naprawdę wciągająca sensacja ze zrozumiałymi wszystkimi dnami i kluczami.

Reżyser powściągnął mocno cugle artystyczne i z powodu tego wyboru nie jest to wielka sztuka, jednak nawtykał tu dostatecznie dużo klejnocików, żeby nie odczytać "Autora widmo" jedynie jako krytyki Tony'ego Blaira (Adam Lang jest jego odbiciem) i amerykańskiego imperializmu. To raczej deklaracja nieufności bezradnej jednostki wobec wielkiej władzy i jej mechanizmów - czyli konik Polańskiego, o którym z wielkim przekonaniem opowiada od wielu lat. I wcale nie powiedziane, że to tylko teoria spiskowa, a nie przykra rzeczywistość.

Dla mnie największym zwycięstwem tego filmu jest umieszczenie akcji w kokonie nastroju i emocji. Gdyby nie one, byłby to typowy thriller polityczny, a wyszła jakby wielka impresja, w której przyjemnie się nurzać nie tylko z powodu poszczególnych wydarzeń. Dostałem dokładnie to, na co miałem nadzieję, bez żadnych oszustw czy niedostatków, i to bardzo przyjemna konkluzja.

Ale to jeden z ostatnich, co tak poloneza wodzi - nastawiam się już na inne zestawy tańców, które można poznawać na festiwalach, takich jak miniony właśnie Era Nowe Horyzonty czy czekający mnie jesienią kolejny Warszawski Festiwal Filmowy. Kino jednak poszło już daleko do przodu i żadne, nawet najlepsze, widmo go nie powstrzyma.

Zwiastun:

Jak zwykle pół roku po premierze? ;)

E, tam "jak zwykle" - na "Toy Story 3" na przykład byłem w dniu premiery. Data mi zresztą nie przeszkadza, o ile film jest z ostatniej 10-latki, dopiero potem mogę się zacząć bać, czy nie przeterminowany. =}

Wyjątek potwierdza regułę. ;)

Mi tak samo. Ale jak komuś powiedziałem, że film Vinci jest stosunkowo nowy, chyba z 2006 roku, to żałowałem, że nie miałem przy sobie aparatu - taki wytrzeszcz gał zrobił by furorę na Wykopie oraz Pudelku. ;P

To zależy też od wieku - moje siostrzenice jak mówią "nowa muzyka", to mają na myśli ostatnie tygodnie/miesiące, a nie choćby rok-dwa.

Dziś może pójdę na następny film pół roku od premiery... Ale nie chcę zapeszać - jak pójdę, to napiszę.

No ja mam (jak zapewne pamiętasz ;) ) niecałe 17 lat, nie wiem, ile mnie różni od Twoich siostrzenic, ale pewnie nie aż tak dużo...

Ja zostałem wychowany na tak zwanej "klasyce" - rodzice puszczali mi Pink Floydów, babcia zaraziła mnie miłością do RTSów z Dune 2 na czele, a "oryginalną" trylogię Gwiezdnych Wojen oglądałem przed nową... Może to ma jakiś wpływ na moje odczucia, co jest nowe, a co stare? ;)

Najstarsza skończyła 15, ale masz rację - tu raczej chodzi o to, że im nikt nie pokazuje różnych wartościowych rzeczy niekoniecznie z tych najnowszych.

Czyli osiągnęliśmy konsensus, więc chyba można na tym tę dyskusję zakończyć. :)

Dodaj komentarz