Wojna brzydkich (i czarnych) z ładnymi

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Czasem daję się ponieść intuicji - plakat do "Służących" był bajecznie jaskrawy i pociągający. Oczywiście wiedziałem, że temat nie jest wesoły, ale już Roberto Benigni w "Życie jest piękne" udowodnił, że można zachować pogodę ducha i poczucie humoru w każdej scenerii historycznej. A jednak, choć śmiechu było sporo, ten film przeczołgał mnie dużo bardziej, niż się mogłem spodziewać.

Czy film o rasizmie lat 60. po pół wieku może nadal kogoś zainteresować? Okazało się, że poradził sobie nadspodziewanie dobrze na rynku, czyli mnóstwo ludzi chciało go obejrzeć. I jestem pewien, że się nie zawiedli.

Historia jest naprawdę porządnie opowiedziana. I choć warsztat jest profesjonalny, nie jest to historyjka uproszczona do możliwości przeciętnej publiczki. To opowieść bogata i wielowątkowa, gdzie mogę wyróżnić przynajmniej kilka bohaterek oraz problemów.

Oczywiście "najgłówniejszą" bohaterką jest młoda dziennikarka wracająca do domu - wrażliwa, ambitna i nieco narwana dziewczyna, uznana przez matkę za brzydkie kaczątko. Widzę celowy zabieg w ufarbowaniu tej postaci na rudo - to kolor wichrzycielski, a zarazem nie mieszczący się w schemacie typowej piękności (Pippi też była ruda!). Mamy więc siłę młodzieńczego idealizmu Skeeter, jej osobiste kompleksy oraz sentyment do czarnej niani - i to wszystko pięknie wyjaśnia motywy jej postępowania i wiąże wszystkie nitki scenariusza.

W tym filmie nie widzę jednak wybitnych ról. Jego siłą jest reżyseria, która balansuje punktem ciężkości. Skeeter, choć jest pełnowymiarową, wiarygodną postacią, gdy wchodzi w świat służących, staje w cieniu. I wtedy bohaterką zostaje na przykład Aibileen - kobieta cicha, bolejąca nad śmiercią swojego syna. To ciepła, kochająca dzieci kobieta. Mimo, że boli ją, że dzieci białych są niejako zastępcze za jej własne, naprawdę dba o ich dobro i obchodzi ją ich los. Myślę, że to właśnie jej współczucie dla dzieci brzydkich w krainie Amerykańskiego Snu autentycznie zbliżyło ją do Skeeter - tę też w kwestii własnej wartości wspierała czarna służąca, de facto zastępując matkę.

Albo Minny - prawdziwa herod baba o niewyparzonej gębie i mocnym poczuciu własnej wartości oraz honoru, których nikt nie musi wspierać ("moje kurczaki nigdy się nie przypalają!" - genialnie wykorzystane potem dla podkreślenia sytuacji, jak radził wujek Czechow!). Tu nawet jestem pełen podziwu dla aktorki, Octavii Spencer, bo potrafiła pokazać ją także w pracy, kiedy musiała żelaznym cuglem powściągać temperament swojej postaci.

Kiedy los rzuca ją do domu Celii Foote, Minny początkowo uznaje to za gorzką konieczność i stara się nie wypaść z roli, aby uniknąć karzącej ręki męża. A tu czeka ją niespodzianka - Celia jest bezradną dziewczyną, całkowicie zdającą się na jej doświadczenie i opanowanie. Minny stopniowo nabiera do niej zaufania, zwłaszcza gdy widzi, że ta biała nie jest typową przedstawicielką piekiełka gospodyń domowych z Jackson. Tu mamy znów ciekawy wątek podobania się - Celia wprawdzie bije na głowę wszystkie lokalne piękności, ale jest naturalna i naiwna jak Marylin Monroe. Nie nadaje się do tego stada hien, jakim jest w rzeczywistości lukrowane towarzystwo pań, a jej ponadprzeciętna uroda tylko pogarsza sprawę, bo przyćmiewa panie i kusi ich mężów...

Tak czy owak - wątek bliskości Minny i Celii jest zupełnie samodzielny i mógłby nawet stanowić osobny film. Także aktorka odtwarzająca postać pani Foote, Jessica Chastain, poradziła sobie z przedstawieniem zarówno jej żywiołowości i naturalności (w tym obie są bardzo podobne), jak i żałosnych prób uzyskania sympatii otoczenia. Nieoczekiwanie w pewnym momencie także Celia będzie mogła się zrewanżować dobrą radą, czy raczej wsparciem, którego służąca, mimo pyskatej natury, chyba potrzebowała.

Jak widać, pomysł na film był taki, aby wielkie, i - jak już dziś to wiemy - historyczne przemiany społeczne oraz polityczne pokazać w skali osobistych krzywd i przeżyć. Nie dało się jednak nie machnąć choć kilkoma pociągnięciami szerszego tła tych przeżyć. Mamy więc i jedną z najstarszych oper mydlanych ("The Guiding Light"), i problem segregacji rasowej, w postaci osobnych toalet dla kolorowych czy przykazań jak gotować w kuchni dla białych, aby nie narazić się choćby na przypadkowe wymieszanie sztućców i naczyń.

Najważniejsze są jednak zamieszki związane z morderstwem dokonanym przez Ku Klux Klan. Dopiero w tym momencie prywatne historie upokorzenia znajdują ujście w książce pisanej przez Skeeter. Strach o życie i poczucie niesprawiedliwości przeważają nad codziennym lękiem o pracę i o los rodziny. Bo przecież czarne służące "nie walczą o prawa obywatelskie, po prostu mówią jak jest!". Film wyraża jednak przekonanie, że ten moment prawdy jest w istocie kluczowy, żeby dokonać radykalnej zmiany. Nawet Aibileen, która starała się tylko być dobrą chrześcijanką, posłuszną kazaniom pastora, w końcu to pojmuje.

Tłem społecznym jest także sitwa białych gospodyń. O tych rolach trudno powiedzieć, że są dobre - i wątpię, żeby aktorki miały okazję się czymkolwiek wykazać. Wyobraźcie sobie typowe wymuskane piękności walczące o tytuł najschludniejszej pani domu. Jak w college'u, liczy się tylko idealna powierzchowność, plotki, i bezwzględny zakaz wyróżniania się, żeby pozostałe miernoty nie czuły się zagrożone w swojej beznadziejnie płytkiej egzystencji. Hilly Holbrook (Bryce Dallas Howard) jest główną przedstawicielką tej małej społeczności, ale i inne ociekają tą samą fałszywą słodyczą oraz obsesją własnego wizerunku, fizycznego i towarzyskiego. Jedna warta jest drugiej.

Można by sobie pomyśleć, że co tam słodycz - blichtr "Żon ze Stepford" może być bardzo śmieszny. Ale nie jest, właśnie ze względu na służące. Tu nie chodzi tylko o egocentryzm i zakłamanie, bo film demaskujący babskie koterie z zeszłego stulecia nie byłby taki istotny, ale o to, że od kuchni te puste panienki są też prostacko okrutne i widzimy, że ich pomoc domowa naprawdę na tym cierpi. Czarę goryczy dopełnia fakt, że czarne niańki nieraz same je wychowywały, aby potem, w zamian za miłość i troskę, być potraktowane jak przedmiot. To już nie czasy niewolnictwa, ale duch tamtej mentalności wyraźnie kieruje białymi gospodyniami.

Dlatego w niektórych momentach czułem się jak na horrorze: po wierzchu wszystko jest odpicowane i odprasowane, ale pod spodem normalni ludzie są otoczeni przez złowrogie postacie, decydujące o ich losie nawet w takich sprawach, jak pójście do toalety. Ot, dla pokazania gdzie ich miejsce. Ale może być znacznie gorzej - można być oskarżonym o kradzież i wylądować w więzieniu lub być wyrzuconym na ulicę po latach uczciwej, pełnej poświęcenia pracy. A co gorsza - jedni poszczują na ciebie drugich (tak jak szczują i kontrolują siebie nawzajem). Stado zombie raz zaalarmowane to coś, z czym nie da się wygrać. I dlatego służące tak mocno trzymają gęby na kłódkę, i początkowo nie ufają nawet dobrym chęciom dziennikarki. Dla nich nawet nieostrożność oznacza poważne niebezpieczeństwo. Tym większe, że prawo stanowe Missisipi wprost zakazuje nawet nawoływania do równości międzyrasowej...

Ta klaustrofobiczna atmosfera na szczęście jest rozjaśniana przez humor. Zabawna jest Minny, Celia i Skeeter. Ta ostatnia choćby w chwili, gdy poznaje swojego pierwszego w życiu chłopaka. Jej nieporadna bezpośredniość śmieszy, ale i wzrusza.

W ogóle w filmie jest sporo okazji do gromkiego śmiechu, w czym celuje zwłaszcza historia ze słodką zemstą ognistej Minny (ze wszelkimi dalszymi konsekwencjami). Muszę jednak zarazem przyznać, że od dawna nie pamiętam filmu, na którym bym tak się spłakał jak bóbr. To prawdziwy komediodramat, w którym oba bieguny działają emocjonalnie na widza. Nie jest to żadna sztuczka z wyciskaniem łez - jeśli nawet zapomnę o "Służących" jako opowieści, to szczerość przeżyć garstki normalnych osób w obliczu masowej przemocy raczej się we mnie nie zatrze.

Cóż mogę jeszcze dodać - film nie jest skierowany przeciw konkretnym ludziom. Podstępna Hilly, czarny charakter, jest zaledwie naszkicowana, a na koniec dostaje "bykiem" i nawet nie wiadomo, jak to wpłynie na nią dalej, czy się zmieni, czy tylko uzna za kolejną zniewagę, wymagającą krwi. Matka Skeeter, która tak samo jak wszystkie białe panie z okolicy starała się za wszelką cenę utrzymać towarzysko, i która też z piękna fizycznego uczyniła bezmyślnie fetysz, otrzymuje swoją szansę na wykazanie, że nie trzeba być do głębi złym, aby krzywdzić. To raczej refleksja Aibileen, że "dzieci rodzą dzieci", wyjaśnia dlaczego kółko wzajemnej adoracji tak się wywyższa nad służącymi - ale też nie lepiej traktuje własne dzieci...

"Służące" oglądałem na dość kiepskiej kopii, kolory były sprane, ale i same zdjęcia nie powalały - miał to być po prostu obyczaj z bardzo dobrymi postaciami i przesłaniem, bez zbędnego eksperymentatorstwa formalnego. Szkoda, tak udana produkcja zasługuje moim zdaniem na trochę specjalnego spojrzenia w wizjer kamery. Ale i tak gorąco polecam, jeśli ktoś szuka poważnego przyjrzenia się jak może wyglądać pospolite, bezmyślne okrucieństwo. I że można wyjść poza ten wstrętny światek, jeśli kilka wyrzutków znajdzie w sobie wsparcie i po prostu wyzna prawdę.

Zwiastun:

"Służące" oglądałem na dość kiepskiej kopii - tzn?

Nie dam głowy, bo nie jestem specem technicznym od filmów, ale moim zdaniem obraz był mało ostry. To oczywiście nie przeszkadza w oglądaniu fabuły, ale tego nie lubię. Wydaje mi się, że współcześnie już się nie kręci na takich taśmach. To subiektywna ocena w każdym razie.

Ciekawa recenzja, ale jednak zwróciłbym uwagę, że te czarne charaktery filmu, te postacie, też były dobrze zarysowane. Widać było dramaty i rozedrganie życiowe Hilly i jej przemianę w "tę złą" i początek walki o tę dziwną, wręcz abstrakcyjną ustawę. Podobało mi się to, że dzięki paru zabiegom postaci nie były aż tak kontrastowe.

Szokujące dla mnie było to, że z filmu wynika (zresztą z innych podobnie), iż w zasadzie wypadało wówczas źle traktować czarnoskóre osoby. Nie wiem czy to zamierzone przez scenarzystę, ale miałem takie wrażenie, że gdyby nie choroba matki Skeeter, to matka nigdy nie stanęła by po jej stronie. To znaczy dopiero ta choroba (takie trochę - wszystko mi jedno co pomyślą i tak niedługo umrę) pozwoliły jej dać się przekonać córce.

Nawiasem mówiąc leci teraz na HBO. IMHO obraz jest całkiem niezły, albo nie zwróciłem uwagi.

Jej, szkoda, że przestałem pisać recenzje po każdym filmie i książce, bo dzięki temu mogę sobie coś przypomnieć. Ja już przez te 8 miesięcy zapomniałem większość filmu... =}

Nie pamiętam Hilly, natomiast film rzeczywiście pokazuje jak konwencje społeczne i przyzwyczajenie do "stadności" potrafi skutecznie stłamsić nawet osobiste refleksje, że coś jest nie tak. Moim zdaniem jak najbardziej to jest zamierzone, żeby pokazać zarówno to, jak trudno się wychylić, jak i to, że jednak jest to możliwe.

ATSD: po filmie wyczytałem, że reżyser jest gejem i tego nie ukrywa. To być może wyjaśnia skąd taki temat (poza tym, że książkę napisała jego przyjaciółka) i takie wyostrzenie problemu ostracyzmu społecznego, ale możliwe też, że niekoniecznie - tak tylko zgaduję.

Dodaj komentarz