Operacja: „Mały thriller”

Data:

Załóżmy na chwilę, że jesteście twórcami, którzy jakimś cudem (albo filmem) muszą oswajać się z Hollywood. Pierwszą rzeczą, jaką powinniście zrobić po wyjściu z samolotu, jest wybranie gatunku filmowego, którym będziecie się posługiwać. Pomysłem dobrze prezentującym wachlarz możliwości oraz przyzwoicie odbieranym przez publiczność jest coś, co pozwoliłem sobie nazwać „małym thrillerem”. Gdyby akcja rozgrywała się na ograniczonej przestrzeni, a bohaterem mógł być człowiek wrabiany w dziwaczny ambaras – byłoby idealnie.

Z takich wzorców skorzystali Curtis Hanson w „Złym wpływie”, Wolfgang Petersen w „Okruchach wspomnień”, czy Joel Schumacher w „Telefonie” (przykład może niepasujący, ale po prostu muszę wspomnieć o thrillerze rozgrywającym się w budce telefonicznej). Łączy te filmy okazja dla twórców, aby cudnie je przestylizować i uczynić naiwnymi niczym obrazy powstające kilka dekad temu. Tak, by Alfred Hitchcock mógł być z nich dumny. Wspomniana wyżej trójka mogłaby się bez skrępowania ubiegać o poklask mistrza suspensu. A jak jest z najnowszym filmem z Liamem Neesonem pod tytułem „Non-Stop”? Sir Alfred powiedziałby, że pierwsze trzydzieści minut mu się podobało, później ten skromny człowiek zapaliłby cygaro, nalał interesantowi brandy i zmienił temat jakąś sprośną rymowanką, aby poprawić mu humor. Szkoda, że ja tego nie mogę zrobić.

 nonw2

Jaume Collet-Serra nawet na plakat swojego filmu wybrał mylący kadr. Liam Neeson lata ze spluwą między rzędami siedzeń rozhermetyzowanego samolotu. Czy to następny„Pasażer 57”, nowy John Woo na skrzydle odrzutowca, czy też kolejna odsłona z cyklu „Czy leci z nami pilot”?

Nic z tych rzeczy. Film zaczyna się jak przyzwoity dramat sensacyjny, kiedy to niestroniący od alkoholu Bill Marks błąka się po hali odpraw lotniska w Nowym Jorku. Przez piętnaście minut śledzimy jego niechętne rozmowy z towarzyszami podróży, komunikator w telefonie i start samolotu, który nie przychodzi bohaterowi łatwo. Kiedy ten budzący podejrzenia desperat, paląc w toalecie, wreszcie pokazuje nam odznakę agenta federalnego, czujemy ulgę, że to nie kolejny świr na pokładzie samolotu zmierzającego do Londynu. Na nieszczęście dla niego wiemy o tym tylko my, ponieważ w całej reszcie pasażerów zaczyna wzbudzać zasadne wątpliwości. Wszystko za sprawą tajemniczych wiadomości tekstowych, które spływają na jego telefon komórkowy. Anonimowy szaleniec oznajmia, że co dwadzieścia minut będzie zabijał kogoś na pokładzie, o ile Marks nie załatwi u swoich kolegów z biura stosownego okupu. O dziwo ta część thrillera również wypada nieprzeciętnie dobrze.

Po kolejnych piętnastu minutach i pierwszym trupie w toalecie film zmienia się w rasowy kryminał w stylu Agaty Christie, a kiedy Bill Marks zaczyna typować mordercę wśród pasażerów i obsługi – wciąż jest nieźle. Później już każdy recenzent zauważył, że scenarzysta ruszył na miasto, a dalsza część filmu to dziurawy zlepek szybkich amerykańskich klisz, jakie uprzednio wysmażył po ciężkim poranku. Będą bomby, terroryści z zanikającą strategią, bunty, dziury po kulach, ratowanie dziecka i awaryjne lądowanie. I będziemy mogli wrócić do domu.

 "Non-Stop"

Osobą, dla której trzymaliśmy się foteli, jest oczywiście Liam Neeson, który na starość daje nam powody do kibicowania jako powracający wzór herosa. Cała reszta pasażerów to schematyczna zbieranina obsady filmu katastroficznego. Na wzmiankę zasługuje jeszcze Julianne Moore, która oczywiście coś gra, jest również budząca sympatię brytyjska stewardessa (Michelle Dockery) i policjant (nieoczekiwanie nie John McClane), który nie zostaje bohaterem. Wszyscy na tle tandetnych efektów specjalnych, co zauważają nawet ludzie, którzy normalnie nie zwracają na takie rzeczy uwagi. Na plus zasługuje bajer-szczegół – czatowe rozmowy z prześladowcą w formie okienek na ekranie telefonu (mamy nawet podpowiedzi słownikowe, a później czytanie przez uszkodzony wyświetlacz). Całość to popsuty potencjał, który może jednak cieszyć.

Zwiastun: