Monotonia reżymu

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Lav Diaz, reżyser znany Filmasterom i widowni festiwalu Nowe Horyzonty i może jeszcze komuś, kto zna mnie, pochodzi z Filipin. Nie jest to może specjalnie oryginalny filmowy wyróżnik, bo z Filipin pochodzą takie tuzy kinematografii jak Khvan Khvan czy Brilante Mendoza. Filmy Diaza cechuje dobitnie coś innego: są to filmy autentycznie długiego metrażu, jego najkrótszy film, "Norte", trwał 4 godziny i był kolorowy. Normalnie Diaz stosuje poetykę taśmy czarno-białej, a jego filmy trwają od 6. godzin w górę.

Tak jest w przypadku jego najnowszej produkcji "Z tego, co było, po tym, co było", w której sięga do czasów swojego dzieciństwa, by opisać życie w filipińskiej wiosce podczas reżymu Ferdynanda Marcosa na początku lat 70. Ma zatem ten film coś z poetyki dzieł, w których twórcy chcą ukazać świat swego dzieciństwa, niewinności, domu rodzinnego. Na ogół są to obrazy sielankowe, rzadko który twórca ma odwagę badać obraz traumy. Dzieciństwo, tak naprawdę, to wszystko, co mamy, to bagaż, który niesiemy przez życie. Nie można odrzucić dzieciństwa, bo to tak jakbyśmy odrzucili samych siebie.

W tym względzie Diaz nas nie zaskakuje. Opowiada o rzeczach strasznych, ale czyni to szeptem. Rozcieńcza możliwie najbardziej okrucieństwo tej egzystencji, a jest to przecież rzeczywistość uboga, niemal pierwotna. Jak opowiedzieć o statyce tej egzystencji? Długimi sekwencjami, kilkuminutowymi ujęciami, czarno- białym obrazem. Każdy gest, każde słowo u Diaza rezonuje. Echo jest tym mocniejsze, że po tych kilkuminutowych sekwencjach o "niczym" dociera do widza świadomość przerażającej rzeczywistości, która się pod tą ciszą czai.

To jest świat bez sądów, bez policji. Można tutaj pozostać bezkarnym, chociaż społeczność ma swój kodeks. Cóż z tego skoro zło może go bezkarnie łamać. Podobnie jak we "Florentinie Hubaldo" Diaz powraca do motywu kobiecej niepełnosprawności i gwałtu na bezbronnej dziewczynie, jednak nie poprzestaje na oskarżeniu. Winny także jest w pewnym sensie ofiarą, bo dla Diaza zło przychodzi z zewnątrz. Podobnie z zewnątrz przychodzi armia Marcosa. Brutalna i biedna egzystencja w cieniu filipińskiej dżungli nie jest dla Diaza najgorszą ewentualnością - reżyser potrafi dostrzegać tutaj blaski i cienie, choć zły duch "capre" czai się za rogiem każdego domostwa. Prawdziwym i nieodwracalnym końcem tego świata są obcy, są żołnierze reżymu, którzy przychodzą przecież z misją cywilizacyjną i nie pragną niczego więcej niż dobra mieszkańców.

Film Lava Diaza cechuje powolna narracja i bardzo długi metraż. To prawda, ale nie oglądałem "Po tym, co było" ze znużeniem, bo jest to piękny filmowo obraz, niesłychanie spójny i konsekwentny przez co widzowi udaje się wejść w ten świat bezboleśnie, a tegoroczna nagroda w Locarno, "Złoty lampart" dla najlepszego filmu, niech będzie tego najlepszym dowodem. Ja już napisałem, każdy gwałtowny gest, każde słowo w tym filmie rezonuje i ma znaczenie. Oszczędność Diaza ma jeden cel - zderzyć widza z prawdą.

Słyszymy o tych wszystkich egzotycznych masowych zbrodniach, o okrucieństwie, które nas nie dotyczy, ale przecież dotyczy coraz bardziej. Ten telewizyjny świat to fikcja, atrakcyjna, dobrze zmontowana i przerobiona na krwisty befsztyk rzeczywistość. Diaz mówi o "banalności zła" o tym, że ono nie dzieje się w holywoodzkich blockbusterach ale istnieje realnie w świecie jeszcze nudniejszym niż nasz. W doświadczeniu monotonii poszukuje Diaz prawdy, wyrywając nas jednocześnie z pozornego zabiegania. Wyrywa nas, bo chce nam powiedzieć coś ważnego.

Kiedy pytają mnie, po co oglądać te cholernie długie, powolne filmy o niczym, odpowiadam niezmiennie: "przystań, przyjrzyj się ludzkim twarzom, przyjrzyj się temu, co wyrażają, ktoś za ciebie to zrobił, wystarczy, że "poświęcisz" swój czas". Bo czas u Diaza staje się "święty", czas u Diaza jest doceniony, "Czas" jest głównym bohaterem jego filmów. Nie rozumiesz, o czym mówię? Może filmy filipińskiego reżysera wyrażą to lepiej...

Zwiastun:

Mimo wszystko nie stawiałbym znaku równości między Khavnem a Mendozą.

Ja też , tym bardziej, że żadnego filmu Brilanta (tak wolę go nazywać) nie widziałem.

Mendoza kręci porządne filmy, Khavn to filmowy dyletant w pstrokatym płaszczu.

Dodam tylko, że żadnego filmu Khvana też nie widziałem, widziałem za to samego Khvana w pstrokatym płaszczu.

Dodaj komentarz