Bileciki proszę do kontroli

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Pamiętam, że zaczęło się od porażki, bo nikt, ale to absolutnie nikt nie chciał iść ze mną do kina na ten film. Nie pomogły ani prośby, ani groźby, czy nawet próba przekupstwa. Na hasło, że to "film węgierski" jakoś nikt nie kochał mnie na tyle mocno, żeby aż tak się poświęcić. Chyba tylko większą klęskę poniosłam przynosząc na imprezę płytę zespołu "-123 minuty". Jakoś nikt ze współbiesiadujących nie piał z zachwytu, że oto mam do zaoferowania czeski zespół rockowy...

No, ale miało być o kinie po madziarsku. Takim pachnącym gulaszem i obficie podlanym palinką lub tokajem. Sęk w tym, że "Kontrolerzy" nie są typowym filmem węgierskim. Bo i owszem - historia dzieje się w budapesztańskim metrze, ale z rzeczywistością niewiele ma wspólnego. Widać, że Antal (reżyser) to nieodrodne dziecko fabryki snów. I może dlatego ogląda się to tak dobrze.

Mamy więc kolesia imieniem Bulcsú. Kiedyś był kimś. Młody, niesłychanie zdolny i utalentowany. Chciał być we wszystkim najlepszy, ale przeszedł załamanie nerwowe i dosłownie zapadł się pod ziemię. Tzn. zszedł do metra. I postanowił nie wychodzić na powierzchnię. Zatrudnił się jako kontroler w metrze, tworząc sobie całkiem nowy świat, w którym wszyscy programowo go nienawidzą. To świat zbudowany na do bólu prostych zasadach. Kto chce jeździć metrem, musi kupić bilet. Kto nie ma biletu, płaci mandat. Rolą Bulcsú jest pilnowanie tego porządku.

Poza tym w filmie jest milion innych wątków i czasem można się roześmiać na głos, a czasem podskoczyć ze strachu na krześle. Bosko jest obserwować wesołą gromadkę tytułowych kontrolerów.

Na szczęście dla całej tej historii Antalowi udało się ubrać węgierskie realia w cudowne, lekko PRL-owskie kostiumy i okrasić to psychodeliczną chwilami muzą z mocnym przytupem. Dzięki temu otrzymujemy wcale zjadliwą porcyjkę węgierskiego kina, bo przecież "Kontrolerów" pokochały miliony widzów na wielu pokazach i festiwalach, przyznając mu liczne nagrody i wyróżnienia. To obowiązkowa pozycja na liście wielu kinomaniaków (i Filmasterowiczów także, jak przypuszczam). Dziś kino węgierskie to nie obciach.

Mnie po "Kontrolerach" pozostały dwie rzeczy. Mam przedni humor, ilekroć podróżuję metrem (zwłaszcza tymi trzema biedniusimi liniami pod Budapesztem) i na widok każdego kanara szeroko się uśmiecham ;)

Zwiastun:

Ja całkowicie odpłynąłem na tym filmie. Absolutna rewelacja. "Sklepy cynamonowe" Schultza, "Proces" Kafki i "Paragraf 22" w jednym. Absurd, bezsilność i niewinność w metrze tworzą psychedeliczno-deliryczną kompozycję, której nie da się nie ulec.

Ja miałem znacznie więcej szczęścia - byłem na tym z przyjaciółką jeszcze na WFF, a potem jeszcze udało się nam zabrać kolejne osoby na seans już w normalnej dystrybucji (zresztą przypadkiem tego samego dnia =} ). Od tego czasu widziałem "Kontrolerów" jeszcze kilka razy i nadal full pozytyw. Oczywiście w Budapeszcie starałem się wypatrzeć w metrze te plenery =} ale choć mi się nie udało, to i tak miałem dodatkową satysfakcję. A muzykę do filmu dostałem na płycie i broni się też sama, choć oczywiście to nie jest normalna muzyka do słuchania, tylko rodzaj transu.

Genialna oryginalność połączona ze sprawną produkcją, w sumie bomba. Na ostatnim WFF zobaczyłem 2 filmy madziarskie, ale to już zupełnie inna bajka - jeden akurat był moim faworytem ("Adrienn Pal"), ale bliżej mu do dzisiejszej odrodzonej kinematografii rumuńskiej niż (dobrej) amerykańskiej, a drugi ("Dzieci zielonego smoka") to zaledwie sympatyczna, niegłupia historyjka. Szkoda, że "Kontrolerzy" pozostają wyjątkiem, ale cudownie, że w ogóle powstali.

genialny, genialny. mimo, że za którymś razem już tak nie bawi to wątki dramatyczne dalej wbijają w fotel. Jeden z lepszych filmów jakie widziałem w życiu.

Dodaj komentarz