W chmurach

Data:
Ocena recenzenta: 8/10


W chmurach obejrzałem podczas BFI London Film Festival, ale nie jest to film festiwalowy. To raczej typowy blockbuster, niegłupia (romantyczna?) komedia z kupą świetnych tekstów, ponadprzeciętnym aktorstwem i lekkim zacięciem społecznym. To ten rzadki rodzaj filmu, który otrzymuje zarówno świetne recenzje od zawodowych krytyków, jak i aplauz publiczności na całym świecie. Całkiem niezłe osiągnięcie jak na "świeżego" ciągle w Hollywood reżysera, Jasona Reitmana (Juno, Dziękujemy za palenie).

Ryan Bingham (George Clooney) jest terminatorem. To amerykańskie określenie na osobę, której praca polega na efektywnym przeprowadzaniu masowych zwolnień. Nie, tak naprawdę to tylko kiepski żart słowny (terminate znaczy bowiem kończyć, rozwiązywać -- w domyśle -- umowę o pracę). W aktualnym klimacie gospodarczym Ryan ma sporo roboty. Rocznie spędza ponad 300 dni w podróży, latając dookoła Stanów, po to tylko, aby powiedzieć ludziom, których szefowie "są zbyt tchórzliwi, żeby powiedzieć to sami", że od jutra nie muszą już przychodzić do pracy. Bingham kocha swoje zajęcie. Nie samą pracę (praca jak praca), ale raczej życie, jakie mu ona umożliwia. Bez zobowiązań, ciągle w biegu, bez chwili wytchnienia i myślenia co będzie za chwilę.

Jeśli musielibyście zostawić wszystko i zapakować się w jeden mały plecak -- co byście włożyli do środka? Ryan odpowiada na to pytanie codziennie, nie tylko na okazjonalnych wykładach "z niezależności", których udziela. I nie ma z tym problemu. Jak Robert De Niro z Gorączki, nie posiada niczego, czego nie mógłby się pozbyć w ciągu kilku sekund.

No, przynajmniej do czasu poznania Alex (Vera Farmiga). Ona jest piękną, niezależną kobietą w podobnym wieku. Podróżuje tak samo często jak on. Jej credo to "myśl o mnie jak o sobie, tylko z waginą". I faktycznie tak jest. Ryan i Alex wydają się tworzyć parę idealną. Oboje nie mają czasu na poważny związek, spotykają się więc zgodnie z wyznaczonym wcześniej harmonogramem, w pokojach hotelowych w przypadkowych miastach. I dobrze się bawią.

Do czasu aż wszystko zaczyna się komplikować. Zarówno u Ryana w pracy, gdzie nowo zatrudniona, młoda i ambitna pracowniczka (Anna Kendrick) przeprowadza restrukturyzację, jak i w rodzinie, gdzie mało istotne (z punktu widzenia egoistycznego Ryana) wesele siostry niespodziewanie staje się kulminacyjnym wydarzeniem.

Wszystko o czym czytacie brzmi dość konwencjonalnie, ale W chmurach nie jest typowym amerykańskim filmowym uprzyjemniaczem czasu. Sceny czysto komediowe (tyle, że w bardzo dobrym guście) przeplatają się tu z relacjami zwalnianych z pracy robotników i urzędników (co ciekawe, Reitman zatrudnił do tej roli prawdziwych bezrobotnych, którzy dopiero co stracili pracę w wyniku kryzysu). Nie jest to tylko formalny zabieg -- każda rozmowa czemuś służy i wszystko składa się w dopiętą na ostatni guzik całość.

Honory oddać trzeba również George'owi Clooney'owi. Opinie wygłaszane przez Binghama są w większości zgodne z poglądami Clooney'a w prawdziwym życiu, dzięki czemu jego postać jeszcze bardziej uwiarygadnia i napędza film.

Jest śmiesznie, ale nie mamy do czynienia z komedią. Jest mowa o wielu problemach, ale w zbyt lekkiej formie, aby nazwać film dramatem. I mimo tego pozornego rozmycia, Reitman znajduje perfekcyjny mix, który sprawia, że półtorej godziny spędzone przed ekranem jest po prostu pierwszorzędną, inteligentną rozrywką.

B.M.

Oficjalny zwiastun obejrzycie tu: http://www.youtube.com/watch?v=5xIUtRrTlgo

PS. Film wchodzi na ekrany na początku 2010 roku. Obejrzyjcie go koniecznie, właściwie w dowolnym towarzystwie, bo wydaje się, że W chmurach będzie podobać się każdemu.

Bardzo chętnie obejrzę, zachęcająca recenzja.

Jak słyszę, że film "spodoba się każdemu", to włącza mi się ostrzegawcza lampka...

I w sumie słusznie, bo najczęściej piszą coś takiego dziennilkarze a grupą docelową jest lud pracujący. Tak pisali m.in. o Slumdogu, który uważam za zmarnowany czas.

"W chmurach" jest po prostu gładki, dość powierzchowny i bardzo sprawnie, a przy tym pomysłowo, zrealizowany. Nie ma drętwych dialogów, jest bardzo dużo humoru, zarówno sytuacyjnego jak i opartego na dialogach.

Na festiwalu BFI dostał właściwie "universal acclaim" zarówno wśród krytyków jak i widzów (a na ten festiwal przychodzi wielu "normalnych" ludzi, to nie jest widownia jak na Nowych Horyzontach).

Stąd moje przekonanie, że film spodoba się większości, co nie oznacza automatycznie że jest kiepski -- przeciwnie, to wielka sztuka (w sensie: trudność) nakręcić film "dla każdego", który jednocześnie nie jest tylko głupią komedią.

No rozumiem, na pewno dam mu w takim razie szansę...

P.S. I też uważam Slumdog za raczej zmarnowany czas :)

Ja mam podobną reakcję do doktora_pueblo, to trochę tak jak widzę na okładce książki "BESTSELLER!!!!" ;)
Ale tutaj zrozumiałam, że chodzi raczej o pewną uniwersalność. Mnie ciekawi w tym filmie wątek socjologiczny, dlatego też dam szansę.

PS I cieszę się, że nie tylko ja byłam zawiedziona Slumdogiem! :)

Hm, to brzmi jak niemal dosłowne połączenie "Dziękujemy za palenie" z "Michaelem Claytonem", czyli bardzo dobrze, choć bez zbyt artystycznego zacięcia. Oba tamte mi się podobały, więc na taki film bardzo chętnie pójdę.

Mam podobne podejście jak michuk - tez uważam, że sztuka jest w tym, żeby nie było widać "artystowskiego" sznytu, a jednak wprowadzić jakieś nieoczywiste moralne refleksje czy przejmujące aktorstwo. Dla mnie to też prawdziwa sztuka, tylko po prostu mniej ostentacyjna.

Obejrzałam, bardzo jestem na tak. I zasadniczo Michuk napisał to, co najważniejsze, nie będę go powielać. To połączenie lekkości formy i trudności tematu daje niesamowity efekt. To coś w rodzaju degustacji pięknego ciastka, które jest gorzkie. Bo to gorzki film jest, o samotności, o lęku przed bliskością, o zranieniu w tej warstwie podstawowej, o problemie bezrobocia i kryzysie na rynku pracy też. Na koniec warto zostać dłużej podczas napisów, bo pojawia się wypowiedź autora piosenki, w kontekście...
Prosty, ładny, mądry film, kilka razy się powaznie wzruszyłam, ale bez poczucia manipulacji, po prostu życie bywa parszywe...

Dorzucę ciekawostkę z czapy: Główny bohater nazywa się tak samo jak osoba nominowana do tegorocznego Oskara za najlepszą piosenkę. Ta piosenka to "The Weary Kind" z "Crazy Heart". Śpiewającego i prawdziwego Ryana Binghama można posłuchać tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=K7Jf2mcSplw

Piosenka z Crazy Heart jest super, podobnie jak sam film. A bohater filmu nazywa się tak jak bohater powieści na podstawie której powstał film.

Nie sugerowałem niczego ponad zbieg okoliczności. Nie bez powodu to ciekawostka z czapy. :)

Dodaj komentarz