Mangrove

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Wydaje mi się, że większość ludzi lubi, gdy film ma zajmującą treść i ciekawą formę. Ja nie stanowię wyjątku. Gdybym jednak nie miała wyboru i musiała zrezygnować z jednego z tych elementów, bez wahania odpuściłabym treść (w piosenkach też wolę muzykę od słów; zgaduję, że działa tu analogiczny mechanizm).

„Mangrove” łączy w sobie cechy formalne filmu fabularnego oraz właściwości relaksacyjne, sposób kręcenia i długość (trwa tylko godzinę) filmu dokumentalnego. Całość stanowi prawdziwą ucztę dla zmysłów, ze szczególnym uwzględnieniem wzroku.

Muszę przyznać, że oglądałam tę produkcję w stanie permanentnego zachwytu. Promienie przeświecające przez liście drzew, lasy mangrowe odbijające się w tafli wody usłanej żółtymi liśćmi, klucz dzikich ptaków na tle zachodzącego nad oceanem słońca, urocze bokeh, psychodeliczne (co najmniej jedna tego typu scena ma właściwości hipnotyzujące) rozmycia oceanicznych fal. W ogóle rozmycia, co jest o tyle dziwne, że (abstrahując od uwielbienia dla bokeh) generalnie preferuję ostre kadry. Tu jednak odruchowo zaakceptowałam decyzję Patricka Trescha (autor zdjęć), co więcej dostrzegam w tym zabiegu głębszy sens. Obserwując, w jakich momentach rozmywa się obraz, zauważyłam, że najczęściej zdarza się to, gdy bohaterka filmu płacze, zamyśla się, wspomina lub patrzy na ocean. Odniosłam wrażenie, że reżyserom zależało, żebyśmy widzieli świat jej oczami i to całkiem dosłownie. To by przy okazji tłumaczyło, czemu nie przetłumaczono (ani na polski, ani na wbudowany w kopię festiwalową niemiecki) większości wypowiedzi lokalnej szamanki. Bohaterka chyba nie rozumiała, co kobieta mówi, a nasza wiedza najprawdopodobniej nie miała wykraczać poza jej pojmowanie.

Znaczna część zdjęć została nakręcona w półmroku lub mroku. Za oświetlenie posłużyły resztki światła dziennego, lampy naftowe i ogniska, co dodaje filmowi mroczności i wzbudza niepokój. Muzyka jest mało obecna. Biorąc pod uwagę jej lakoniczność, trudno ją uznać za szczególnie interesującą, ale do filmu pasuje idealnie. Część funkcji, jaką pełni ścieżka dźwiękowa, przejęła też przyroda.

Moi znajomi wiedzą, że maniakalnie wielbię kolory, zwłaszcza te żywe, nasycone. Umiłowanie to dzielę z mieszkańcami kozackiego stepu, gdzie nawet rozpadająca się rudera z powybijanymi szybami może się pochwalić kolorowymi okiennicami, Latynosami, u których nawet slumsy tryskają intensywnymi barwami i najwyraźniej także z ludnością tej części wybrzeża Pacyfiku, gdzie nawet stara, podniszczona, szarobura łódka potrafi być wymalowana od środka na turkusowo. Swoją drogą, bardzo mnie ciekawi, czy numer znajdujący się na burcie łódki, z której korzysta bohaterka „Mangrove”, został dobrany celowo – symbolicznie, czy to tylko przypadek. Wówczas byłby to przypadek mistyczny.

Wykorzystanie odgłosów przyrody i dokumentalny sznyt „Mangrove” nasuwają skojarzenie z japońskim „Hanezu”. W moim odczuciu podstawowa różnica między tymi produkcjami polega na tym, że Naomi Kawase próbowała osadzić w pięknych kadrach swojego dzieła jakąś głębszą treść (co niekoniecznie jej się udało). Frédéric Choffat i Julie Gilbert ograniczyli ten aspekt do minimum.

Treści jest w „Mangrove” mało, dialogi są wyjątkowo oszczędne, a fabuła – bardzo tajemnicza. Film opowiada o młodej Francuzce (w tej roli zachwycająca Vimala Pons), która wraz z kilkuletnim synem przybywa gdzieś (właściwie nie wiadomo gdzie) na wybrzeże Pacyfiku. Sposób, w jaki porusza się po okolicy wyraźnie sugeruje, że nie jest w tym miejscu po raz pierwszy, że to nie wycieczka, a powrót. Do czego? Po co? Skąd ten smutek w oczach bohaterki? Co się wydarzyło? Jaki był w tym jej udział? Co lub kogo spodziewała się zastać na miejscu? Co miała jej dać ta konfrontacja z przeszłością? A co dała w rzeczywistości? To akurat musicie sprawdzić sami.

[Więcej zdjęć tutaj i tutaj.]

Recenzja dostępna także na moim blogu.

Zwiastun:

"Obserwując, w jakich momentach rozmywa się obraz, zauważyłam, że najczęściej zdarza się to, gdy bohaterka filmu płacze, zamyśla się, wspomina lub patrzy na ocean."

Na nieszczęście "płacze, zamyśla się, wspomina lub patrzy na ocean" przez cały film ;)

No bez przesady. Jest też trochę ostrych ujęć. Te najbardziej mi się podobały. ;D Ty i @lamijka musicie mieć jakąś epicką zgodność gustów chyba.

A jaka to?

Ty mi powiedz. Ja widzę tylko swoją. ;)

I tu cię @nevamarja bardzo zaskoczę, bo zdaniem Filmastera mam z @lamijka niemal taką samą zbieżność jak z Tobą (z nią 75%, a z Tobą 74,3%). Ale faktem jest, że mi z lamijką systematycznie rośnie :)

Moja zbieżność z Lamijką dość stabilnie oscyluje w granicach 69%. Z Tobą mam większą, co dowodzi, że 25% to całkiem spora różnica upodobań. Albo inaczej - spory margines na różnice w gustach. :)

To jest troszeczkę bardziej złożone. Nawet osoby oceniające filmy kompletnie losowo będą miały wykazaną jakąś zbieżność. Gdyby posadzić przy klawiaturze dwie małpy i kazać im przyciskać oceny losowo, to zbieżność, jeśli dobrze pamiętm, wyjdzie im na poziomie 67%. Tak więc dla mnie to jest punkt zero, w tym sensie, że zbieżność ponad ten poziom oznacza jakieś podobieństwo gustu (nie czarujmy się, przy 69% nie za duże :P), a poniżej gust odwrotny (czyli odwrotną korelację). Różnica rzędu 5% (np. między 75% a 80%) to już w związku z tym całkiem spora różnica. Na moje oko zgodność "epicka" to taka na poziomie 85%, o większą (u osób oceniających dużo filmów) chyba już trudno.Natomiast, trzeba też mieć na względzie, że te zbieżności się zmieniają, bo 1) nasze gusty ewoluują, 2) dzięki Filmasterowi i wzajemnym polecankom oglądamy coraz więcej wspólnych filmów. Podejrzewam, że to jest powodem dla którego zbieżność np. z lamijką mi rośnie (ale nie tylko z nią, również z lapsusem czy michukiem). Najważniejsze jest wiedzieć w czym się z daną osobą zgadzasz, a w przypadku jakiego kina różnisz, bo wtedy najłatwiej wyłapać, czy można jej rekomendacji ufać czy nie.
Przepraszam za rozbudowany off-top :)

Ależ nie ma za co. :) Ja bym powiedziała, że nie tylko gusta ewoluują, skale, kryteria i punkty odniesienia również. To, że oglądamy wiele filmów wspólnie, ma przełożenie na współczynnik zgodności, ale akurat w moim i Lamijki przypadku mowa o przełożeniu w granicach błędu statystycznego. Inna sprawa, że mniej więcej wiemy, w czym się różnimy, a to bardzo ułatwia życie. Jak mi się kiedyś będzie chciało, to może machnę instrukcję obsługi mojego gustu. Jako że jest bardziej emocjonalny niż gust Lamijki (ona ocenia bardziej po wartości filmu, ja - po podobaniu się), chyba będzie lepiej, jeśli w materii kina festiwalowego zaufasz jej, a nie mnie. ;)

Ja powinnam usiąść i pozmieniać sporo moich ocen, bo przypadkiem się natknąwszy na stare oceny widzę, że są kompletnie od czapy. Zatem wszystkie procenty mogą się jeszcze zmienić. ;-) Ale na razie nie chce mi się tego robić..
A na % zgodności to i tak patrzę tylko u użytkowników, których 'nie znam'.

No, myślę, że taka, o której dałoby się napisać powieść. Czyli że musi oscylować, czasami długo utrzymywać się na tym samym poziomie, żeby potem nagle ulec dramatycznej zmianie itp. :D

Dodaj komentarz