Tarnation (2003)

Reżyseria: Jonathan Caouette

Zdjęcia z rodzinnego archiwum, filmy kręcone kamerami 8 mm i VHS, wiadomości nagrane na automatycznej sekretarce - ten surowy materiał, zgromadzony w przeciągu trzech dekad życia Jonathana Caouette, stał się podstawą autobiograficznego filmu dokumentalnego. Młody reżyser, aktor i pisarz tworzył swoje dzieło pod opieką Johna Camerona Mitchella (niezależnego aktora, reżysera i producenta) oraz Gusa Van Santa.

Obsada:

Pełna obsada

Zwiastun:

Jeśli to prawda to autor ma popaprane życie i zamęcza tym widza. Jeżeli fikcja to po co?

Ekshibicjonistyczny film, z którego mimo pomysłowej, ale po pewnym czasie męczącej, formy niewiele wynika. Może dlatego, że to film o życiu - z życia zazwyczaj wynika mało. Doceniam pracę przy gromadzeniu materiałów, ale nie odczuwam potrzeby, by dać wysoką notę.

A jednak się Tobie nie spodobał. Stawiałem jednak, że będzie inaczej. Pozdrawiam !

Podobał się przez jakieś pół godziny, był niepokojący i ciekawie zaaranżowany, ale potem mi przeszło. Tak czy inaczej cieszę się, że się na to wybrałam, bo to ciekawy eksperyment :)

Ciekawy pomysł na sfilmowanie własnego życia, dużo determinacji w jego realizacji, dobry montaż, dzięki któremu wszystko to się klei... i tyle. Zabrakło mi powodu dla którego powstał ten film. Bo życie w patologicznej rodzinie to jeszcze nie dostateczny powód jak nie ma się nic do powiedzenia.

Hmm.. wiele filmów powstaje właśnie dlatego, że ktoś rozprawia się ze swoimi demonami. Zupełnie nie rozumiem w takim razie, dlaczego ten film oceniłeś tak nisko, a "Takiego pięknego syna urodziłam", którego tematyka jest podobna, tak wysoko. Szczególnie, że przyznajesz, że warstwa realizacyjna jest oryginalna.

"Tarnation" mnie niesamowicie irytował i zanudził. "Takiego pięknego syna urodziłam" mną wstrząsnął. Chyba nie potrafię wytłumaczyć dlaczego.

Nie udało mi się obejrzeć tego filmu do końca, nie tyle z powodu nudy, co zbyt małej wytrzymałości psychicznej. Tarnation jest dla mnie po prostu zbyt psychodeliczny.

Są jednak o wiele bardziej psychodelicznie filmy.

Odrażające, obleśne, nudne i pretensjonalne. Chaos montażowy sprawia, że oglądać się nie da już po paru minutach. A słuchać za bardzo nie ma czego. Muzyka za głośna w stosunku do kwestii wypowiadających się osób. Część narracji w napisach – zbyt małych, z daleka niewidocznych.
A w ogóle to skąd Wy wszyscy znacie ten film?? Ja o nim usłyszałam w filmasterze jakieś 3 dni temu po raz pierwszy!
(Ty dasz: 5.9, a dałam 2, LOL)

Moje wrażenia zupełnie inne, chociaż rozumiem. Mam ochotę napisać coś więcej o tym filmie.

Pomysł zrobienia filmu o życiu jest sam w sobie pretensjonalny. Pomysł zrobienia filmu o własnym życiu jest do tego ekshibicjonistyczny. Życie, nie udramatyzowane i podane saute, jest przeważnie głupie, pełne bzdurnych decyzji, a co gorsza melodramatyczne - zupełnie jak kiepski film. I wcale nie pomaga okraszenie go uroczą muzyczką. A zbieranie materiałów o sobie przez nie wiadomo ile, z myślą o tym by nakręcić kiedyś swoją biografię, wydaje mi się po prostu megalomańskie.

Ja bym to wszystko nawet przeżyła, gdyby forma tego była zjadliwa. Bo naprawdę można zrobić fajny film, przyjazny widzowi, o niczym. A życie nie jest nudne. Nie wierzę, że ktoś może nie mieć 1.5h ciekawych przeżyć w całym życiu. ;)

Dla mnie Tarnation nie było nudne - było tylko bez jakiejś myśli przewodniej, którą filmy zazwyczaj miewają a życie zazwyczaj nie miewa. Motywacja p.t. "miałem traumatyczne dzieciństwo i Was nim teraz nakarmię" nie jest dla mnie niczym interesującym.

O, a dla mnie by było. Lubię być karmiona psychologicznymi powieściami i filmami, ale ten taki nie był!

@Esme
Nie żebym chciał wszczynać kolejną dyskusję o definicje, ale skoro "pretensjonalny" oznacza "sztuczny, udający kogoś innego" (w głównym znaczeniu), to żeby ten film taki był, trzeba by wykazać, że J.C. udaje w nim kogoś kim nie jest. Ja takiego wrażenia nie miałem; raczej właśnie cała ta dziwaczność i niewątpliwy ekshibicjonizm bohatera wydawał mi się mówić o nim coś prawdziwego.

A czy napisanie autobiografii też uważasz za pretensjonalne i ekshibicjonistyczne?

Trudno jest przekazać obiektywną prawdę o własnym życiu. Mało kto jest w stanie zdobyć się na taki dystans. Siłą rzeczy autobiografia jest zawsze jakimś aktem autokreacji - pisząc o sobie, piszemy o nas takimi, jakimi siebie widzimy a przeważnie nawet takimi, za jakich chcielibyśmy uchodzić. A więc udajemy kogoś innego. Tylko nie zawsze określiłabym to mianem pretensjonalności, bo to jednak pejoratywne określenie. I tak, wydaje mi się, że za większością autobiografii stoi choć kropla ekshibicjonizmu. Jednocześnie z każdej biografii da się jednak wyciągnąć nieco prawdy o bohaterze - nawet takiej, jakiej nie zamierzał przekazać.

Tylko że ekshibicjonizm J.C. jest odstręczająco histeryczny i ubrany w przesadnie wyrafinowaną formę, przez co "Tarnation" staje się "pełne wrzasku i furii a nic nie znaczące". Może faktycznie nie jest pretensjonalny, chociaż nikt poza J.C. nie może powiedzieć z pewnością ile jest tu autokreacji (skąd np wiesz czy on siebie tu i ówdzie nie wybiela albo nie robi z siebie ofiary?) - ale w złym guście, przynajmniej dla mnie, to i owszem.

Nie żebym znowu aż tak bronił tego filmu, nie zrozum mnie źle. Wydaje mi się tylko, że to w sporej mierze wygląda tak, jak miało wyglądać. Nie ma się co czepiać, że jest dziwnie, skoro to autobiografia dziwaka :)

A co do tego, że trochę autokreacji w tym jest, to na pewno prawda. Tylko że ja mam wrażenie, że Jonathan już jako dziecko wymyślił sobie swoją kreację, a następnie konsekwentnie czynił słowo ciałem.

Ja w ogóle odnoszę się chłodno do szczerości w kinie, a już ekshibicjonistyczna i rozhisteryzowana szczerość to w ogóle nie na moje nerwy. Poczułam się jak przypadkowy rezydent konfesjonału, zaskoczony przez spowiedź osoby niezupełnie stabilnej psychicznie. :) W pewnym sensie mam do tego filmu podobną niechęć, co Ty do "The Room".

Zapewne film faktycznie wyszedł mniej więcej tak jak miał wyjść, bo konsekwentnie realizuje pewną koncepcję. Ale znudził mnie i odstręczył. Być może osobiste spotkanie z autorem też miałoby takie konsenwencje.

Emocjonalny ekshibicjonizm jest dla mnie warunkiem koniecznym, aby w ogóle mówić o artyzmie. Weźmy np. performance, gdzie ekshibicjonizm ciała jest normą. We mnie takie akcje zawsze wywołują uczucie zażenowania i zniesmaczenia, które jednak przełamuję, bo traktuję serio zaangażowanie artysty. To tworzy bardzo specyficzny rodzaj więzi między twórcą a odbiorcą. Tak jest w wypadku sztuk Lupy, który miażdży godność i kompromituje odtwórcę, aby stworzyć ekstremalnie uczciwą artystyczną wizję. Oczywiście takie obnażenie (cielesne czy psychiczne) dużo łatwiej znieść w kinie niż w teatrze czy galerii, ale trudno tutaj wg mnie mówić o pretensjonalności.
Ja generalnie lubię tę formułę sztuki (w filmie, literaturze), gdzie twórca opowiada o swoim życiu. Dobrym przykładem tutaj mogą być "Plaże Agnes" czy "Jakiego pięknego syna urodziłam" Koszałki. Tylko trzeba pamiętać, że to nie są dokumenty, ale filmy tworzące własną, artystyczną kreację swojego życia. "Tarnation" to także taka dosyć rzadka próba, gdzie reżyser staje "goły" przed widzem z całym światem swoich kompleksów i fobii, ale także z całym głębokim pięknem tego, co niesie ze sobą ludzka egzystencja. A co do formy - wciórności, przecież dogma usankcjonowała taki sposób tworzenia filmów i trudno mi tutaj polemizować, bo to wszystko było zamierzone i jak się komuś nie podoba to trudno. Przyznam, że brakło dobrego montażysty. Reżyser nam dużo obiecał, a potem zaczął trochę przynudzać. Ta monotonia to istotny minus, którego nie ma np. w kolorowych i plastycznych "Plażach Agnes".

Ja nie trawię narzucania mi się z własną intymnością. Takie odsłonięcie się zawsze wiąże się z upokorzeniem, a ja nie życzę sobie, by ktoś się dla mnie upokarzał. Również dlatego, że pokazanie golizny, niezależnie czy jest to gołe ciało czy dusza, to najprostsza metoda zrobienia na kimś wrażenia i nie potrafię traktować takich gestów z szacunkiem, który być może im się należy. "Plaże Agnes" podobały mi się właśnie dlatego, że nie było to życie wywalone przede mną na stół. Była refleksja nad własną twórczością i losem, a więc coś bardziej abstrakcyjnego, mniej wisceralnego. To samo tyczy się "Zabiłem moją matkę" - to film o niczym więcej jak o trudnych relacjach z matką, ale nakręcony z kroplą dystansu, której nie ma w "Tarnation".

Nie chodzi zresztą nawet o autobiografie, w ogóle nie przepadam za takimi filmami przyrodniczymi, których główną atrakcją są emocje i pieczołowita rekonstrukcja intymnych relacji. Męczyłam się zarówno na "Wszystkich innych", jak i na "The Kids Are All Right". Pokazuje mi się ludzi, którzy nic mnie nie obchodzą, i każe mi się konsumować widok ich najgłębiej skrywanych, osobistych zwyczajów. Nuda.

Jeśli Cię nie obchodzą, to można się tylko zirytować. Mnie historia w "Tarnation" obeszła. I to nie jest tak, że to do końca "wywalanie", bo to jednak i mimo wszystko kreacja. To prawda, że upokorzenie może być formą artystycznego wyrazu, tyle że artysta nie upokarza się dla Ciebie czy dla mnie, ale dla głębszego współodczuwania. Mnie irytuje, jeśli te chwyty są tym, o czym piszesz - tanim efekciarstwem. Ale wg mnie to nie jest przypadek "Tarnation". No i lubię konsumować intymność. Sztuka żywi się emocjami. Nic na to nie poradzisz. I trudno tym emocjom wyznaczać granice.

Tak, sztuka żywi się emocjami - ale sublimuje te emocje, ubiera je w jakąś formę, przekształca. Rezultat jest bardziej abstrakcyjny niż źródłowa emocja czy nastrój, właśnie dzięki procesowi kreacji. Przez tę abstrakcyjność sztuka oddala się od osobowego doświadczenia, nabierając uniwersalności. Im bardziej zbliżamy się do intymnych, jednostkowych doświadczeń, tym bardziej hermetycznie, tym mniej możliwości odniesienia danego dzieła do własnych doświadczeń. Po drugiej stronie skali mamy czystą abstrakcję, Nie mogę powiedzieć, że nie zależy mi na współodczuwaniu, ale nie zależy mi też na przyduszeniu czyjąś intymnością, bo nie ma w niej nic, co by mnie interesowało. To nas różni.

Też nie wiem czy napisałam dokładnie to, o co mi chodziło. Dyskusje o sztuce są dla mnie za trudne, bo to jest coś, na czym się w ogóle nie znam :)

No to w ogóle po co tu klepiemy swoje wypociny, jeśli się na tym nie znamy, bo nikt tu chyba nie jest filmoznawcą czy historykiem kultury? Faktycznie - pozostańmy na poziomie oczywistości i dajmy se spokój z ENH i takimi tam. Pozytywne wibracje - wszak kino po to jest, by radość dawać! Tylko że ja tu po to nie jestem chyba. A to co piszesz, to ja rozumiem i część pierwsza przeczy części drugiej i chyba to oczywiste, że wszystkiego nie sposób zawrzeć w kilku zdaniach. Ja "też" nie wiem, czy jasno się wypowiedziałem? Czy to co napisałem jest dwuznaczne, wieloznaczne, czy inne? Pytam serio, bo czytam i widzę, że to co napisałem jest spójne. Język czasem nie daje możliwości bycia do końca precyzyjnym, dlatego wolę jak korespondują ze sobą notki niż argumenty prowadzące donikąd. Dlatego jak obejrzę jeszcze raz "Tarnation" spróbuję zebrać to wszystko do kupy. No i myślałem, że nie rozmawiamy o sztuce jako takiej, tylko o tym, jak ją odbieramy.

A tak - kino powstało właśnie po to, żeby być rozrywką dla gawiedzi i po nic więcej. I jeśli chodzi o mnie, to oglądam filmy tylko i wyłącznie dla przyjemności. Nigdy nie idę do kina po to, żeby obcować ze sztuką. Co prawda jakoś tak się składa, że przyjemność sprawiają mi takie filmy, które dają mi z Tobą 80% zbieżności (pozytywne wibracje, a jakże), ale to już widocznie jakaś metafizyczna tajemnica. ;)

Czekam z ciekawością na notkę. Napiszesz ją z pewnością, jak zwykle, bardzo klarownie.

No i po co ta ironia?

Z sympatii :)

A, to spoko;)

jakilcz
dcd
dcd
jango
jozeflorski
psubrat
yo
yo
ebtutt2
ticket
evie90
xenophily