Replay bez polotu
Hunter, chodź do cioci Katie. Ciocia nic ci nie zrobi. No…prawie nic. Tylko nie pozwoli spać po nocach, ukatrupi rodzinę i zdemoluje ¾ domu. Ale przecież ciocię opętał demon, to nie ona, tylko on!
Z ogromną niecierpliwością czekałam na moment, gdy na sali kinowej zgasną światła, a na ekranie ujrzę dalszy ciąg historii, której samo wspomnienie przyprawiało mnie o dreszcz adrenaliny. Czekałam, czekałam i cóż…doczekałam się. Dreszcz przeszedł. Dwa razy. Góra trzy. Cały mój entuzjazm związany z premierą “Paranormal activity 4” załamał ręce i zdegustowany schował się pod fotel, po zaledwie 30 minutach seansu. Napięcie towarzyszące poprzednim częściom poszło w siną dal i zapomniało wrócić. A miało być tak pięknie…
Jest słoneczny, ciepły dzień, na boisku dzieci grają w piłkę, gdy niespodziewanie gdzieś w oddali kamera rejestruje postać chłopca. Stoi z boku z nieciekawą miną, jeszcze chwila i już go nie ma. To nie wróży nic dobrego. Szczególnie dla miłej, spokojnej rodziny z sąsiedztwa. W czwartej części “Paranormal” opętana Katie sieje spustoszenie, a demon szuka kolejnych ofiar. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że całość jest niestety nieubłaganie przewidywalna. Scenarzystom zaciął się przycisk replay, więc zaserwowali nam utarte schematy z poprzednich części. I chociaż ciągnące się w nieskończoność sekundy, gdy czekamy aż w pustym pokoju nagle coś spadnie, bądź z łoskotem wpadnie na ekran, podnoszą w krwiobiegu poziom adrenaliny, to nie jest to już ten sam efekt zaskoczenia, który towarzyszył poprzednim częściom. Trybiki w głowie, pracują szybciej niż nam się wydaje, łączą fakty i zanim się obejrzymy, już wiemy, że zaraz coś porządnie nas przestraszy. Ci, którzy nie mieli okazji obejrzenia wcześniejszych perypetii o wyczynach znerwicowanego ducha, z pewnością napięci jak struna w gitarze, z zapartym tchem będą śledzić każdy najmniejszy ruch na ekranie. Natomiast co do wiernych fanów, zaznajomionych z tematyką, co tu dużo mówić, czeka ich ciężka do przełknięcia dawka nudy.
“Paranormal activity” słynął ze swojego nowatorskiego w dziedzinie filmu ujęcia tematu w ramach dokumentu, kręconego kamerą. Pomysł, jak się okazało po sukcesie obrazu, był strzałem w dziesiątkę. W najnowszej części coś jednak nie działa poprawnie. Niby konwencja ta sama, co prawda technika poszła naprzód i zwykła kamera została zamieniona na video komunikator, ale jeden szczegół doprowadza do szewskiej pasji. Urywane sceny. Możliwe, że rozczarowana nudną fabułą zaczęłam szukać wad tam, gdzie ich nie ma, nie mniej jednak, sytuacje w których scena nagle się kończy, by po chwili przeskoczyć do kolejnej, nie związanej z poprzednią sytuacji, wprowadza niepotrzebny nikomu chaos. Nie wspominając o zakończeniu ze zlotem czarownic, który zamiast przerazić, rozbawił widownię do rozpuku. I jeśli można mówić o jakiejś rekompensacie za to, że film nudzi, to jest nią na pewno humor. Reżyserzy postarali się o kilka zabawnych sytuacji i garstkę wesołych dialogów, które tematyką zapewne w szczególności podpasują młodzieży. Co do bardziej wymagających widzów z większymi oczekiwaniami, nie marnujcie czasu, ani pieniędzy na film, który nie jest tego warty. W Ameryce obraz zajął pierwsze miejsce w box offisie i w weekend otwarcia zarobił 30,2 mln. W Polsce odniesie zapewne podobny sukces. Ludzie skuszeni poprzednimi częściami serii w podskokach pobiegną do kin, aby na nowo przeżyć chwile grozy, a co wrażliwsi widzowie wyobrażą sobie nieprzespane noce na samo wspomnienie co straszniejszych scen. W euforii podniecenia, nie zapominajmy tylko o jednym: odgrzewany kotlet może i wygląda równie apetycznie, co świeży, ale zawsze smakuje zdecydowanie gorzej.