Sława jest jak kawior

Data:
Ocena recenzenta: 8/10
Artykuł zawiera spoilery!

Marylin Monroe. Piękna, utalentowana, podziwiana. Ikona kina lat 50 i 60 XXw. Pełna wdzięku, seksapilu, zawsze otoczona przez tłumy wielbicieli. Jakie było jej życie, gdy błyski fleszy i kamer gasły? “Mój tydzień z Marylin” to pierwszy film Simona Curtisa w roli reżysera na dużym ekranie. Do tej pory jego reżyserstwo ograniczało się jedynie do przemysłu telewizyjnego. Film oparty na książkach Colina Clarka "My Week with Marilyn" i "The Prince, the Showgirl and Me” zaliczony jest do filmów biograficznych, jednak z biografią ma niewiele wspólnego. Jest to bowiem jedynie krótki wycinek z życiorysu Monroe obejmujący jeden tydzień życia gwiazdy przedstawiony oczami młodego Clarka, pracującego wtedy jako trzeci asystent reżysera na planie filmowym „Księcia i aktoreczki”. „Mój tydzień z Marylin” w polskich kinach pojawił się z całym bagażem pochlebnych opinii z zagranicy. I u nas również wywołał aplauz.

Akcja filmu rozpoczyna się w momencie gdy Marylin (Michelle Williams) wraz ze swoim świeżo poślubionym mężem, dramaturgiem Arthurem Millerem(Dougray Scott) przyjeżdża do Londynu, aby u boku Laurence'a Oliviera - w tej roli Kenneth Branagh, zagrać główną rolę w „Księciu i aktoreczce”. Praca pomiędzy Monroe, a olśnioną początkowo jej wielkim blaskiem ekipą filmową zamienia się w koszmar braku wzajemnego zrozumienia. Pełna wdzięku aktorka okazuje się być kobietą zupełnie nie liczącą się innymi ludźmi, w momencie, gdy w grę wchodzą problemy, z którymi nie potrafi sobie poradzić.

I tutaj na wielkie oklaski zasługuje Michelle Williams, nie bez powodu nagrodzona za tą kreację Złotym Globem. O rolę Marylin ubiegały się Amy Adams, Elaine Hendrix oraz Kate Hudson. Ostatecznie zagrać ją miała Scarlett Johansson, jednak zrezygnowała z projektu, więc padło na Williams („Wyspa tajemnic”, Blue Valentine”). A ta poradziła sobie świetnie. Oglądając film, mamy wrażenie, jakby aktorka scaliła się z Marylin w jedną całość, a granie legendy amerykańskiego kina przychodzi jej bez najmniejszego trudu. Uśmiech, spojrzenie, ruch bioder. Aktorka uwodzi widzów, tak samo jak Marylin Monroe robiła to 50 lat temu. Wspaniale akompaniuje jej również reszta obsady, chociażby genialny w swojej roli Kenneth Branagh czy Julia Ormond jako Vivien Leigh.

To, co uderza w filmie, to postać Marylin Monroe jako kobiety o dwóch twarzach: tej którą, jako widzowie znaliśmy wszyscy i tej ukazywanej tylko nielicznym. Z jednej strony jest kipiącą wrodzonym seksapilem aktorką, gwiazdą wielkiego formatu, która w apogeum kariery ma u stóp cały świat. Z drugiej jednak, kiedy na planie filmowym gasną światła, a dziennikarze z aparatami rozchodzą się do domów, Marlin staje się małą, bezbronną i przygniecioną problemami dziewczynką. Jak widać uwielbienie, pieniądze i sława nie potrafiły zrekompensować dzieciństwa spędzonego w sierocińcach i domach zastępczych, a dorosłego życia u boku niewłaściwych mężczyzn, nie potrafiących obdarzyć prawdziwym uczuciem, kobiety kruchej, delikatnej i tak bardzo pragnącej miłości i zrozumienia. „Sława jest jak kawior. Bardzo przyjemnie jest go jeść od czasu do czasu, ale na co dzień jest nie do zniesienia”, a ludzie otaczający aktorkę widzieli tylko to, co jest na zewnątrz, nie próbując rozumieć, kim tak naprawdę była.

Mimo iż film w pewnych momentach wydaje się być przesłodzony do granic absurdu, gdy postać grana przez Williams wdzięczy się ciągle do kamery, a młody Clark ( Eddie Redmayne) naiwnie wierzy, że sam uchroni ją przed całym złem tego świata, to nie można mu się oprzeć. Piękne zdjęcia, w tle delikatna, jak sama Monroe muzyka z nietuzinkowym motywem przewodnim, stworzonym przez Conrada Pope'a sprawia, iż całość jest tak urocza i subtelna, że oczaruje nawet najtwardsze serce. I nie ma co się dziwić. W końcu każdy z pewnością chciałby mieć swój tydzień z Marylin Monroe.

Zwiastun: