KLUB 54, reż. Mark Christopher

Data:
Artykuł zawiera spoilery!

Ten film mógł zostać zrobiony na dwa sposoby - jako dokument, zawierający zdjęcia archiwalne, komentarze gwiazd - niegdysiejszych bywalców głośnej imprezowni, mieszczącej się w latach 1977-1986 przy West 54th Street na Manhattanie - i tym podobne suche fakty, lub właśnie tak, jak to przedstawił Christopher.
Jednakże to jest tylko sposób. Pozostaje kwestia realizacji.
Zrealizowany jest dość schematycznie, przewidywalnie. Żeby nie powiedzieć dydaktycznie. I nieco broni go rozmach, pompa, stroboskopy, naprawdę chwytliwy soundtrack ale tandetą jest obwieszanie cherlawego drzewka bożonarodzeniowego, puszystymi łańcuchami i wielkimi bombami, coby zakryć.
New Jersey - New York. NJ - NY. Tylko jedna litera odróżnia od siebie te dwa skróty, ale to co kryje się za nimi, niesie za sobą miliony różnic. Tudzież różnicę jedną, ale bardzo bardzo wyraźną.
Shane - Ryan Phillippe - nie dość, że ją dostrzegł, to jeszcze sprawiła, iż zapragnął odmienić swoje życie. Życie typowego nastolatka, który żyje w ciasnym mieszkaniu wraz z młodszą siostrą i ojcem - wdowcem, wpatrzonym w telewizor z obowiązkową puszką piwa, robiącą za towarzysza.
Zaczęło się od platonicznej, rzecz jasna, fascynacji jedną ze stałych bywalczyń 54, Julie Black - w tej roli moja niegdysiejsza faworytka, Neve Campbell. Pewnie gdyby nie ona, to w ogóle bym o filmie nie słyszała, bo za głośny to on nie był, ale dobra - która, podobnie jak Shane, pochodziła z New Jersey.
Pewnej nocy, Shane wraz z kumplami wybiera się do jednego z miejscowych klubów. Gdy zajeżdżają przed wejście, chłopak pokazuje towarzyszom artykuł o legendarnym klubie, mieszczącym się po drugiej stronie rzeki. Nawiasem mówiąc motyw owego drugiego brzegu przewija się symbolicznie przez cały film - po drugiej stronie znajduje się Lepszy Świat.
Niewiele myśląc wsiadają z powrotem do wozu i jadą na Manhattan, by tam odczuć bolesne zasady selekcji (łyk historii - 54th to pierwszy klub, w którym sięgnięto po drogę selekcji.).
Shane, który obiektywnie już rzecz biorąc jest z tej grupy najprzystojniejszy - najsłodszy, taki budyń z soczkiem - zostaje wypatrzony w tłumie przez stojącego na bramce właściciela klubu, Steven'a Rubell'a - tu Mike Myers, którego nieprzesadnie lubię acz w roli zdemoralizowanego ogromną kasą i życiem wśród gwiazd sprawdził się nieźle - i dostaje swój przysłowiowy złoty bilet. Pieprzyku oraz symboliki dodaje fakt, iż Shane, by dostać się do Klubu, musi zdjąć swoją niewyjściową - za biedną - koszulę.
No i wchodzi taki Adonis w zwolnionym tempie, scena opatrzona zostaje wewnętrzym komentarzem chłopaka, iż pierwszy raz został do czegokolwiek wybrany i na dodatek wybrany nie do byle czego. Ogólnie złapał Pana Boga za nogi, nie?
A jak już wszedł to się podbudował, bo kobiety z urodą Salmy Hayek gwiżdżą na jego widok.
To jednak dopiero przedsionek...
Za chwilę otwiera się przed nim sala właściwa, rozbłyskująca milionem stroboskopów, zapełniona dokładnie wyselekcjonowanym zestawem osobowości - zarówno znanych, jak i tych, którzy przyszły tu po sławę.
Widzi pot, widzi blask, widzi seks, widzi ruch, widzi kompletnie już naćpanych idoli z gazet, widzi zapewne to, co nazywał w duchu Życiem.
Tak się jakoś bajkowo składa, że zostaje barmanem w Klubie 54. A trzeba wiedzieć, że posada barmana w tym klubie nie niesie za sobą li tylko obowiązków każdego innego barmana, a gdzieżby. Dochodzi do tego stały dostęp klientów do Twojego rozporka, handel dragami, dostęp do sekretów właściciela w skład których wchodzą oczywiście brudne pieniądze i, coby odpuścić sobie wyliczanie oczywistego, wszystko co zaprawdę odległe od legalności. Za niemałe pieniądze - te w formie wypłaty jak i bajońskich napiwków.
I jak można z taką Pozycją siedzieć w tej dziurze, New Jersey? No nie można, no proste. Shane wprowadza się więc do swoich nowych przyjaciół - Anity, wspomniana już Salma Hayek, i Grega. Wszyscy troje stanowią taką grupę stawiającą wszystko na 54-kę. Ona zajmuje się muzyką, śpiewa w domowym, prowizorycznym studio, gdzie nagrywa demo z nadzieją na korzystne znajomości zawarte w Klubie. On jest co prawda barmanem w Klubie 54, jednak marzy mu się posada Shane'a, czyli barmanowego lidera. Niewiele brakuje a posunąłby się do wyświadczenia pewnej, ekhem, przysługi naćpanemu Steve'owi. Wszyscy wiemy jakiej.
Wróćmy może do tematu Julie Black. Shane spełnia swe marzenie i poznaje ubóstwianą celebrytkę. Prawie celebrytkę - Julie bowiem pojawia się w Klubie tylko po to, by znaleźć sobie sponsora i wspiąć się jakąkolwiek drogą na szczyt. Jak wszyscy bywalcy, jest już całkowicie zepsuta i bez skrępowania przyznaje to w rozmowie z kolegą z rodzinnego miasta - Raz zdobywasz to urokiem, innym razem czymś innym...
W międzyczasie sprawy pozornie nabierają coraz to lepszego obrotu - Anita w zamian za załatwienie działki kokainy, dostaje możliwość wręczenia wreszcie swojego dema komuś z branży. Shane zostaje zaproszony do sesji zdjęciowej, wraz z Anitą idą na wystawną kolację, która ma wypromować zarówno jego jak i ją.
I tu karta się odwraca, a raczej sprawy idą w jedynym słusznym kierunku. Czyt. element dydaktyczny wchodzi do akcji.
Efektem sesji, z którą nasz bohater wiązał spore nadzieje, jest wielkie zdjęcie niemal nagiego Phillippe'a opatrzone hasłem Obsłużę Każdego; kolacja uwydatnia wyłącznie jak niewykształconymi ludźmi są Shane i Anita, między trójkę współlokatorów wkrada się wątek wzajemnej fascynacji, co niesie za sobą kłótnię Grega z Shanem.... I nadchodzą Święta.
Shane przyjeżdża do domu samochodem pełnym prezentów, jednak ojciec nie chce z nim rozmawiać. By budować relacje rodzinne nie wystarczy przecież wysyłanie pieniędzy. Choćby i znaczących sum.
Zrezygnowany chłopak udaje się do kawiarni, gdzie spotyka Julie. Zaczynają rozmawiać, udają się razem na kręgle... Nie będąc pod obstrzałem fotoreporterów dziewczyna opowiada mu o swoim - obowiązkowo - umiarkowanie ciekawym życiu, o tym, że jedyną wartością dla niej jest kariera i gotowa jest dla niej na wszystko.
Cynizm kusi i intryguje, dlatego też Shane wcale nie zmienia swoich uczuć do Black, po prostu nabierają one realnych kształtów. Ona jednak nie jest zainteresowana, chłopak nie zapewni jej niczego co by ją interesowało.
Warto również wspomnieć o postaci Disco Dottie - Ellen Albertini Dow - leciwej, acz niesłychanie witalne klientce Klubu 54, która właśnie za sprawą połączenia swojego wieku z energią i ilością przyjmowanych co wieczór dawek różnorakich narkotyków, stała się swoistą gwiazdą.
Przytaczam jej osobę nieprzypadkowo - jej śmierć na wskutek przedawkowania oraz reakcja a raczej jej brak ze strony rozbawionych klientów obrazuje skalę zniszczenia, jaką wywołało w ludziach uzależnienie od wieczorów w 54.
Film jednak musi wynieść Ryana Phillippe'a na szczyt wielkoduszności, to on dostrzega, że coś jest nie tak a następnie stara się udzielić niepotrzebnej już, niestety, pomocy. Widząc wreszcie czym może się skończyć zabawa w wolność, postanawia odejść...
Tymczasem do Rubella dobiera się Urząd Skarbowy, klub traci ducha, z którego zasłynął a jego właściciel idzie do więzenia. Shane 54 dowiaduje się, że wcale nie był jedynym ulubieńcem Steve'a, że przed nim już kilkoro innych osób nosiło tytuł Piędziesiątego Czwartego... słowem, czar pryska. No, może nie dla Anity, która rzeczywiście nagrywa płytę.
Film kończy się banalnie - Rubell wychodzi po latach, stali bywalcy zbierają się ponownie by powitać go huczną imprezą. W czasie gdy odsiadywał wyrok życia, dążące niegdyś do samozagłady, reaktywują się. Każdy z bohaterów wychodzi na prostą, robi karierę opartą na czystych warunkach....
Między wersją reżyserską a tą, która trafiła do kin jest kilka różnic. Głównie polegają one na wycięciu scen, nazwijmy to, przesadnie erotycznych. Powstała nawet petycja, której autorzy domagają się ich przywrócenia. Sporo to mówi o filmie - nie jest dla przesadnie wymagających.
Nie twierdzę, że jest zły. Powtarzam tylko to, co napisałam na początku - mianowicie jest zrobiony poprawnie, w żaden sposób niezaskakująco, mogło być gorzej, mogło być lepiej. Muzyka w istocie, podrywa.

Choć temat pozwalał na nieco więcej inwencji. Więc dobrze to chyba nie komplement w tym wypadku.

Zwiastun: