Don Jon

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Tabuny łóżkowych partnerek, które nie mają PMS, którym nie w głowie bezpieczny seks, które lubią wynalazki i eksperymenty, i z satysfakcją wystawiają człowiekowi pod nos swoje wdzięki, zamiast kategorycznym głosem żądać zgaszenia światła. Że istnieją tylko na ekranie komputera? Nie bądźmy drobiazgowi. To i tak o niebo lepsze niż prawdziwy seks.

Tak w każdym razie twierdzi Jon, przez swoich kumpli zwany Don, ze względu na zdolność paraliżowania lachonów samym spojrzeniem. Nie ma powodu, by mu nie wierzyć. Ma porównanie. Wiele porównań. I jeśli nocami wymyka się z objęć swoich przygodnych realnych partnerek, by zażyć przyjemności oglądając te wirtualne, to dlatego, że żadna z tych pierwszych nie jest w stanie równać się z dowolną z tych drugich.

Wkrótce jednak Don spotka na swej drodze Scarlett Johansson - "najpiękniejszą rzecz, jaką widział w swoim życiu", z którą spróbuje stworzyć prawdziwy związek. Czy blond piękność, zapalona miłośniczka romantycznych komedii, wygra z tłumami internetowych kusicielek? No cóż...

Tak, "Don Jon" to film o gościu uzależnionym od internetowej pornografii. Ale też samoświadoma (i mocno satyryczna) romantyczna komedia, której ze względu na jej inteligencję wspaniałomyślnie przebaczam przynależność do tego podłego gatunku. Podobnie jak w świetnej "Sekretarce" ze Spaderem i Gyllenhaal (której również wybaczyłam), bohaterowie nie napotykają tu obiektywnych przeszkód dla swojej miłości. Bariery tkwią w ich głowach. Jon i jego dziewczyna zostali najzwyczajniej w świecie upupieni przez kino - romantyczne czy różowe, w sumie żadna to różnica. Zaś dobrze rozwinięty narcyzm nie pozwala im zweryfikować rozbuchanych pragnień, każąc wciąż gonić za ideałem - czy to księciem na białym koniu, czy to najostrzejszą babką świata.

Zapewne nie bawiłabym się na tym filmie tak dobrze, gdyby nie obfitość przeczytanych przeze mnie artykułów o "dzisiejszej młodzieży", pozbawionej rzetelnej seksualnej edukacji i czerpiącej wiedzę na temat łóżkowych zwyczajów głównie z pornografii. Nie jest to w gruncie rzeczy zjawisko bardzo nowe. Tysiącom niegdysiejszych młodych chłopców od dzieciństwa wbijano, iż kobiety to stworzenia zepsute do szpiku kości. Jakież musiało być ich ich rozczarowanie, gdy po ślubie odkrywali w swych łóżkach oziębłe cnotki, odmawiające wszelkich frywolności. Do tego jeszcze śmiertelnie sfrustrowane tym, że ich życie uczuciowe ma się nijak do pensjonarskich romansów, nad którymi wypłakiwały oczy. Seksualna rewolucja wniosła może nieco urozmaiceń do łóżek, do głów jednak - niekoniecznie. Uleganie pięknym mitom jest rzeczą bardzo ludzką i każdy chętnie uwierzy że to, co gra mu w duszy lub innych częściach ciała, jest osiągalne.

Wydawałoby się, że obecność Scarlett wyczerpuje dostępną pulę kobiecości w każdym filmie (dla innych kobiet w "Prestiżu" i "Avengers" pozostały tylko ogryzki). Jednak jest tu jeszcze Julianne Moore, która pojawia się jakby znienacka - nieco pokręcona, dojrzała kobieta, koneserka marihuany. Jon spotyka ją w szkole wieczorowej i nawiązuje z nią relację opartą, jak się początkowo zdaje, na wzajemnej dezaprobacie. Jednak jej życiowe doświadczenie, a może i brak złudzeń, istotnie wpłyną na to, jak potoczy się życie naszego macho. Co do tego, że COŚ musi się stać, wątpliwości raczej nieć nie można. "Don Jon" to romantyczna komedia, nie żaden fatalistyczny "Wstyd", będzie więc obowiązkowo jakiś zwrot akcji i PRAWDZIWA miłość. Bardzo doceniam fakt, że ów przełom to jedynie - a może aż - otwarcie się na drugiego człowieka. Czy seks w realu staje się od tego boski, jak utrzymuje Levitt, tego niestety nie wiem. Ale nawet jeśli jest to kolejne kłamstwo wciskane nam przez kino, to takie, które warto trochę popromować.

Zwiastun:

Kolejna recenzja utwierdzająca mnie w przekonaniu, że to kino nie dla mnie. Nie znoszę filmów, które udają oryginalne, niegrzeczne itp., a koniec końców okazują się kolejnym kazaniem.

Romantyczne komedie zwykle są cynicznie targetowane pod konserwatywną kobiecą widownię, więc nawet kropla oryginalności w filmie tego rodzaju to skarb. Ale faktycznie Tobie jako miłośnikowi niegrzecznego kina specjalnie bym tego nie polecała. Pozostaje Ci czekanie na "Nimfomankę". ;)

Akurat z kroplą to nie ma takiego problemu, bo komedie romantyczne są dość różnorodne, czasem nawet bardzo odbiegają od schematu (np. brak happy endu i podważenie wiary w wielką miłość), ale rzeczywiście są zwykle konserwatywne w wymowie. Czyli takie jak większość społeczeństwa. Bo to przecież mainstream adresowany do mainstreamu.

Tylko że "Don Jon" miał premierę w Sundance i zanim trafił do kina prezentował się na całej serii festiwali, gdzie zwykle można znaleźć widownię bardziej nastawioną na eksperyment. Levitt spokojnie mógłby sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa i nie tracić impetu zdobytego w pierwszej połowie filmu na natrętny buildup pod happy-end w drugiej połowie.

Esme, nie oglądałam tego filmu, wypowiedziałam się ogólnie o komediach romantycznych.

Sundance jest przereklamowane. To tak samo niezależne i oryginalne kino, jak niezależny i oryginalny jest "indie rock". Oczywiście trafiają się tam jaśniejsze punkty, ale bardzo rzadko, większość to średnio utalentowani goście (i babki), którzy, udając niezależność, marzą tak naprawdę o pracy dla wielkiej korporacji.

@doktorpueblo, coś podobnego sobie pomyślałam.. chociaż Sundance darzę jakimś sentymentem.

Dodaj komentarz