Limuzyną z Caraxem

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Leos Carax nazywa swój nowy film "prywatnym" i reaguje źle ukrywaną irytacją na pytania o to, czy "Holy Motors" to hołd złożony kinu. Jeśli nie hołd, to co? Na to nie odpowiada wcale. Zręcznie pociągnięty za język ujawnia jednak okruchy fantazji, ulotnych wrażeń i osobistych upodobań, które w sumie składają się na to niezwykłe, dziwaczne widowisko. Podążmy zatem beztrosko pozostawionym przez niego tropem wskazującym iż jest to "film o aktorze, ale i o człowieku", i zobaczmy, co też nam z tego wyjdzie.

Ów aktor i człowiek nazywa się Panem Oskarem, i bywa kimś w rodzaju siebie prawie wyłącznie wówczas, gdy przygotowuje się do kolejnej "roli" w obszernym wnętrzu białej limuzyny. To tam przeżywa swoje proteuszowe przemiany, mniej widowiskowo niż bohater "Zagubionej autostrady", za to w bardziej kontrolowany sposób. Świat jest dla niego teatrem, zaludnionym przez innych aktorów, i gdy wynurza się z wnętrza samochodu, jest już swoją postacią w zastanych dekoracjach. Czy naprawdę ma znaczenie, że te dekoracje to prawdziwy Paryż, że nie widać kamer ani reżysera, a komplet wskazówek co do zadania zawarty jest w tajemniczej teczce? Nie. Oskar jest aktorem z powołania. Ważny jest sam akt i jego piękno. Jedynie jego szoferka Céline widuje go, gdy nagi i zmęczony nakłada na twarz protezy, gumę i makijaż, gdy pędzelkiem poprawia brud na paznokciach, gdy troskliwie przywdziewa kostium. Kto zresztą może zagwarantować, że Pan Oskar nie jest również jedną z kreacji? Nikt.

W rzeczywistości, gdy odrzuci się i zdezawuuje interpretacje związane z kinem, które wydają się tak oczywiste, "Holy Motors" stają się może nawet bardziej intrygujące jako porywający sen o doświadczeniu czegoś więcej niż pełni jednego ludzkiego życia. O zanurzeniu się w bezmiarze możliwości, możliwości w każdym stylu i smaku, od Bergmana, poprzez Wachowskich, Loacha i Cronenberga aż do Buñuela (ostatecznie jest to jednak sen reżysera filmowego). Bez konsekwencji, bo nawet śmierć jest tutaj czymś umownym i opcjonalnym, ale i bez głębi, bo nawet najlepszy aktor Metody nie będzie sobie zawracał głowy tym, by jego postać była kompletna jako człowiek. Pan Oskar jest każdym i Pan Oskar jest nikim - taka jest bowiem cena za nieograniczoną autokreację.

Ta pokusa, to łaskotanie, by choć na moment wyrzec się swojej tożsamości i wydać się napotkanej osobie kimś innym - każdy zapewne kiedyś tego doświadczył, choćby we śnie. To początek drogi, której końcem jest rozpłynięcie się w wielości czyli w nicości, w powodzi własnych symulakrów. Po cóż właściwie poświęcać czas na mozolne dojrzewanie i kształtowanie swej tożsamości? Po co korzystać z szansy na stworzenie jednego, pełnego dzieła sztuki - swego życia - i ryzykować, że w chwili śmierci przeleci nam przed oczyma film klasy B? Skoro można mieć - już! teraz! natychmiast! - tysiące różnorodnych, ożywczych, krótkich jak mgnienie oka doświadczeń jako kobieta, mężczyzna, dziecko? Dziś, gdy świat staje się wirtualny, kamery rodzą się w naszych głowach i wszyscy jesteśmy aktorami. Wszyscy mamy pełną wolność autokreacji, jeśli tylko zgodzimy się poświęcić spójność swej osobowości. Tożsamość - czy ona nie jest aby przereklamowana?

Zwiastun:

Dzięki! Liczyłem na to, że Esme mi wyjaśni ten niewyjaśnialny film. Wszystko pięknie, ale gdzie tam Bergmana dostrzegłaś?

Ty tak poważnie? :)
Trochę scena z umierającym wujkiem Bergman, ale baaardzo luźno.

Poważny tekst z dużą ilością trudnych słów, to i ja poważny :)

Neobarokowy tekst dla neobarokowego filmowca. Carax mnie rozbroił swoją drogą. Ktoś zadał mu pytanie, czy chce, żeby ludzie rozumieli jego filmy. Powiedział, że chce, żeby je oglądali. No, to ja się pogodziłam, że nie rozumiem i teraz tworzę impresje na temat. Może Pilotka wymyśli coś mniej odjechanego, właśnie opublikowała swoją recenzję.

Wszystko się zgadza. Dla mnie jasna jest jeszcze jedna banalna wymowa tego filmu: wszyscy JESTEŚMY aktorami, czy tego chcemy czy nie. Nieustannie wchodzimy w jakieś role, czasem/często, gubiąc tożsamość. Już nie mówiąc o tym, że pytanie: kim w ogóle jesteśmy? kim byliśmy? śpiewane przez Kylie Minogue bezpośrednio wskazuje na wieczne poszukiwanie siebie prawdziwych. Uch. Holy shit! Świetny film! A najlepsza dla mnie była chyba kreacja na cmentarzu, z udziałem Evy Mendes - cóż za boskie doznanie estetyczne!

Dodaj komentarz