SF przed Matrixem: Gattaca

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Jeśli kogoś najdzie nagle ochota obejrzeć film science-fiction, który nie jest miałkim widowiskiem z pretekstową fabułą, powinien sięgnąć do kina ery pre-matriksowej. "Gattaca" to rzadki - szczególnie dzisiaj - przypadek przerostu treści nad formą. Zamiast biegania i wybuchania, którego przyzwyczailiśmy się oczekiwać, otrzymujemy coś w rodzaju psychologicznego dramatu, rozgrywającego się w tempie moderato w dekoracjach co prawda futurystycznych, ale nie porażających przepychem. Przyjrzyjmy się temu dziwolągowi nieco bliżej.

Film rozgrywa się "w niedalekiej przyszłości", w której manipulacje genetyczne stały się powszechnie dostępne. Dzieci w probówce pozbawiane są wrodzonych wad, ich genom jest optymalizowany a wygląd dostosowany do wymagań rodziców. O statusie społecznym świadczy stopień genetycznej doskonałości. Ludzie poczęci w sposób naturalny, którzy nie doświadczyli dobrodziejstw inżynierii, traktowani są jako gorsi. W tym świecie młody Vincent, ze swoją krótkowzrocznością i słabym sercem, nie ma wielkich szans. Ale ma wielkie ambicje. Pragnie dostać się do elitarnego ośrodka zwanego Gattaca i zostać astronautą.

Paradoksalnie społeczeństwo, które dyskryminuje Vicenta, stwarza mu też możliwość realizacji marzeń. Kryterium przyjęcia do ośrodka nie są rygorystyczne testy wytrzymałościowe, które on z miejsca by oblał, lecz odpowiedni genom. A ten Vicentowi udaje się "pożyczyć". Dawcą jest sparaliżowany mistrz pływacki, Jerome. Ten członek genetycznej elity w zamian za dach nad głową godzi się zaopatrywać Vincenta w swoją tożsamość, krew i komórki. Dzięki niemu młodzieniec dostaje się do ośrodka i rozpoczyna przygotowania do lotu w kosmos.


Jak widać mamy tu niesłychanie smaczny temat w niesłychanie dramatycznym ujęciu. Cywilizacja, w której genom staje się małym, prywatnym więzieniem lub przepustką do gwiazd, ma w sobie nieopisany tragizm. Ten świat nie ma swoich amerykańskich snów i żaden pucybut nie zostanie tu milionerem. Społeczny awans jest niemożliwy. W nieunikniony sposób pojawia się hierarchizacja i dyskryminacja tych niewystarczająco doskonałych, którzy muszą żyć ze świadomością tego, że ich los jest przesądzony. Pryzmatem, przez który postrzega się bliźniego, staje się kod genetyczny - jestem tym, co zawierają moje komórki. I niczym więcej.

Trzy główne osoby dramatu to przedstawiciele różnych społecznych klas, a zarazem różnych postaw. Vincent, genetycznie gorszy, podnosi beznadziejny bunt. Nie ma nic do stracenia. Nie cofnie się przed niczym, by spełnić swoje marzenia. Niedostatki w materiale biologicznym nadrabia desperacją i gotowością do poświęcenia własnego "ja" - zryw tak irracjonalny, tak rozpaczliwy, że przez to piękny i godny podziwu.

Jerome, który użycza Vincentowi osobowości, jest genetycznym bogiem, jednocześnie przedstawicielem klasy, która uwierzyła we własną doskonałość i została brutalnie sprowadzona na ziemię, by nigdy nie podźwignąć się po porażce. Mimo idealnego genomu Jerome nigdy nie wygrał zawodów - nosi przy sobie srebrny medal na pamiątkę przegranej. Jego przetrącony kręgosłup to fizyczna manifestacja stanu duszy. Nie wierzy, by mógł jeszcze cokolwiek osiągnąć, więc godzi się oddać swoją tożsamość temu, kto ma jeszcze marzenia i jest zdecydowany, by je zrealizować.

Jest jeszcze Irene - dziewczyna, którą Vincent poznaje w Gattace i która utknęła w pół drogi. Nie jest dość zła, by wylądować z getcie, zarazem za mało doskonała, by móc uczestniczyć w gwiezdnej wyprawie. Dzięki miłości odkrywa nową perspektywę, która pomaga jej pogodzić się ze sobą i zdystansować się do genetycznych barier - uznać, że ludzie w swoim człowieczeństwie są równi i jednakowo godni szacunku.

Do tego właściwie sprowadza się przesłanie filmu - godne pochwały i warte przypominania. Jednak w świecie walki genów nie ma miejsca na humanizm. Triumf niezłomnej woli nad biologią może odbyć się tylko dzięki oszustwu, którego niezbędnym warunkiem jest solidarność "lepszego" z "gorszym". Solidarność wypływająca ze współczucia i świadomości, że przyszłość należy jednak do "lepszych". Jak wiele tej solidarności wykaże przyszłe, genetycznie modyfikowane społeczeństwo? Sam reżyser wydaje się sugerować, że niewiele. Umowa zawarta między genetycznym wyrzutkiem a członkiem elity została w końcu w "Gattace" przedstawiona jako wyjątek, nadając tej historii posmaku dystopicznego.


Opuśćmy zresztą na chwilę wymiar futurologiczny - najcenniejsze okazy science-fiction potrafią przecież osiągnąć uniwersalność i "Gattace" się to udaje. Nawiązuje ona do problemu niezmiernie starego - problemu nierówności i naszego do niej podejścia. Zawsze, nie tylko w odległej przyszłości, pojawia się ktoś bardziej i mniej "wartościowy", zawsze istnieje ktoś wykluczony i ktoś uprzywilejowany. Zmieniają się dekoracje i wymiar różnic, ale postawy pozostają te same. "Gorsi" muszą wybierać między pogodzeniem z losem a buntem, "lepsi" zaś rozważają, czy zdecydować się na pełną realizację własnego potencjału, czy też poświęcić część sił na poprawę losu mniej uprzywilejowanych bliźnich. I niejednokrotnie, przy udziale obu grup, bariery zostają całkowicie lub częściowo zniesione. Przykłady można mnożyć - zniesienie niewolnictwa i pańszczyzny, emancypacja kobiet i wyrównywanie szans edukacyjnych. Czy zatem przedstawienie przez Niccola "opcji dystopijnej" jest tylko pójściem na łatwiznę, czy może sygnałem, że bariery genetyczne staną się tymi, których nie będziemy już w stanie wspólnie, jako cała ludzkość, pokonać? Niewykluczone, że przekonamy się o tym, my lub nasze dzieci, na własnej skórze.

Można tak jeszcze długo. "Gattaca" to materiał do wielu godzin dyskusji, trzeźwych lub uskrzydlonych przez wino (w nim przecież jest prawda). Szkoda, że potraktowany w kategoriach czysto estetycznych, traci nieco na wartości - przynajmniej z mojego punktu widzenia. Godny zapamiętania i wielkich oklasków pozostaje Jude Law jako genetyczny tytan Jerome. Jest zimny, cyniczny, wyniosły - a zarazem głęboko nieszczęśliwy i zgorzkniały, i uczucia te zostały oddane z dużym wdziękiem, bez nadmiernej przesady. Na tle tej postaci, zarówno ciekawie skonstruowanej, jak i świetnie zagranej, blado wypadają zarówno odtwarzający rolę Vincenta Ethan Hawke, jak i Uma Thurman w roli Irene. Nie do końca przekonują mnie również zdjęcia, namolnie wykorzystujące jednolite tonacje kolorów. Liryczne, spokojne tempo sprawia zaś, że film ogląda się bez wielkich emocji, choć fabuła zawiera wątki, które mogłyby uczynić go thrillerem. Oglądając "Gattacę" możemy oczekiwać dreszczy - ale raczej intelektualnej natury. Też nieźle.

Zwiastun:

Wielkie dzięki za recenzję - film faktycznie z gatunku niepozornych, które łatwo przeoczyć, a jednak robi wrażenie.

Generalnie trudno byłoby mi się nie zgodzić z tekstem =}, ale jedno chciałbym podkreślić - dreszcze wynikają nie z samego mędrkowania, co z mocnego przekazu, bo ten film należy do nurtu fantastyki filmowej w stylu "THX 1138" (którego akurat nie polubiłem) czy "Opowieści podręcznej" (które jest dla mnie dziwne). One wszystkie mówią w gruncie rzeczy o wolności i zniewoleniu i ten dramat jest przede wszystkim odczuwalny, a mniej wykoncypowany. Np. sceny z codzienną kontrolą działają trochę jak thriller nie dlatego, że sobie to przemyśleliśmy, tylko bo drżymy razem z bohaterem, czy się uda, czy nie.

W porównaniu z dwoma wymienionymi filmami "Gattaca" ma większą dozę emocji i piękna. To nie jest społeczny manifest czy portret (choć to niewątpliwie też), to raczej opowieść o jednym takim, który pozazdrościł Ikarowi. I muszę przyznać, że wzruszył mnie skutecznie - popłakałem się nawet znając już fabułę i rozumiejąc problem. "Gattaca" nie przygnębia, tylko nieco straszy (vide uwagi wyżej) i przejmuje, dlatego ją polecam.

To prawda, faktycznie jest jakieś emocjonalne zaangażowanie na poziomie samego dramatu. Rozumiemy sytuację bohatera i współczujemy mu, jesteśmy też ciekawi, czy mu się uda. Mnie trochę zdystansowało ślimacze tempo, ale może to kwestia przyzwyczajeń postmatriksowych. :)

Myślę, że rzeczywiście o przyzwyczajenia idzie. Ja podszedłem do "Gattaki" bez żadnych oczekiwań, a zwłaszcza że to będzie jakaś efektowna fantastyka. Ot, leciał sobie w TV jak wiele innej konfekcji i powoli mnie zahipnotyzował - formą, treścią i Judem Law (który mnie urzekł i wywołał ciary nawet w nudnym "A.I.").

Ale i do roli Hawke się nie czepiam - on jest jak brzydkie kaczątko: z wierzchu taki sobie, nie zachwyca, ale wiemy co w nim siedzi i po co to wszystko robi. Ta pasja jest ukryta nie tylko pod stygmatyzowaną fizis, ale i pod kupą niewdzięcznej, codziennej harówki. Jest więc umęczony, zacięty, a jego marzenia są czymś pierwotnym i silniejszym od niego samego. Ta rola miała prawo taka być i choć Law jest wyrazistszy, to nie szkodzi filmowi, bo reżyser obserwuje dynamikę (specyficznego) związku między ludźmi, a nie stawia wyraźny wzór osobowy.

Niestety już nie pamiętam filmu zbyt dobrze, ale takie wrażenie mi się w głowie unosi.

Czyli ciekawy temat, ale film średni? Dzięki za notkę, obejrzę ten film jak tylko będę mógł.

Bardziej "niepozorny" niż "średni". :) Dużo zależy od tego, czy podejdzie Ci specyficzna estetyka. Ale tak czy inaczej warto.

"...potraktowany w kategoriach czysto estetycznych, traci nieco na wartości..."

Mam dokładnie odwrotne spostrzeżenia, to co szczególnie w tym filmie interesujące, to kwestie estetyczne - zdjęcia, aktorstwo, klimat noir.

Pomysł może i ciekawy, ale nie tak znowu oryginalny, choć może w 1997 był. Natomiast historia bohatera trąci klasyką amerykańskiego snu - najpierw same kłody pod nogi i niesprawiedliwości tego świata, a potem sukces self-made-man'a. Dramat psychologiczny? O ile pozostałe historie kryminalne, w których przestępca, lub ścigany jest głównym bohaterem też potraktujemy jak dramaty psychologiczne przestępców, to się zgodzę.

Nie tylko Tobie ta estetyka przypadła do gustu - są i takie recenzje, które podkreślają klimat, zdjęcia itd. Mnie jakoś mnie zachwyca. Co to za przyszłość, w której ludzie noszą bezrękawniki w serek i rozbijają się wozami, którymi mógłby jeździć Humphrey Bogart...

Dramat psychologiczny - bo dla mnie "Gattaca" to przede wszystkim rozgrywka między Jerome, Vincentem i Irene. Wątek morderstwa i polowania na "gorszego" jest poprowadzony tak niemrawo, że naprawdę trudno go uznać za główną atrakcję.

Przeczytaj spoilery +

Ja, wysłuchawszy jako dziecko słuchowiska o Dedalu i Ikarze, zinterpretowałam je jako kolejną opowiastkę o tym, ze należy słuchać starszych :) I muszę powiedzieć, że mimo romantycznych opowieści nauczycieli polskiego z podstawówki i liceum o jakichś marzeniach i dążeniach, jakoś nie mogę przekreślić tej mojej pierwotnej interpretacji. :)

Bo pewnie ten mit faktycznie ma też znaczenie moralizatorskie i wychowawcze. ;) Dzięki niemu potem ustępuje się starszym w tramwajach.

Szkoda, że Ridley Scott nie zajął się tym filmem. Ubrałby tą ciekawą fabułę w elegantsze ciuchy i mógł powstać film na bardzo wysokim poziomie.

Uwielbiam np. "Gladiatora", ale nie żałuję, że go ta przyjemność ominęła. Ten film jest jak doskonały wers z mało znanego wiersza - dzięki temu, że nie jest obgadany przez wszystkich, zachowuje świeżość i delikatność, a siedzi mi w głowie i porusza jakieś specjalne, czułe struny, jak te najlepsze poematy.

Wieki temu go oglądałem, ale pamiętam, że nie rzucił na kolana. Delikatnie mówiąc.

No właśnie, mnie też nie. Byłem na nim w kinie w tym 1997 i jedyne co pamiętam, to że był znośny, ale mało pasjonujący. Chociaż jak Esme rekomenduje, to może zobaczę jeszcze raz.

Nie jestem pewna czy Cię do tego namawiać. "Gattaca" w kategoriach filmowych to dla mnie takie 6/10. Coś jak "Agora" - bardzo interesujący temat w ujęciu, jak dla mnie, trochę bezpłciowym. Są tacy, co bardzo lubią (vide Kocio), ale skoro to nie Twoja melodia, to nie ma co się zmuszać.

Też tak sądzę. Oglądałem drugi i może nawet trzeci raz dlatego, że już za pierwszym mnie ujęło.

Dodaj komentarz