Source code

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Jake Gyllenhaal znów próbuje naprawić sytuację w warunkach ograniczonej percepcji. Tym razem nie jest już nastolatkiem ze szwankującą psyche, jak w "Donnie Darko", lecz dzielnym żołnierzem z seksownym zarostem. Otrzymuje zatem trudniejsze zadanie i mniej czasu na jego realizację. Uczciwa transakcja. Także dla widza.

Kapitan Colter Stevens budzi się w pociągu. Siedzi naprzeciwko obcej kobiety, która najwyraźniej go zna i nazywa go Sean. Stevens przez osiem minut próbuje się zorientować, co jest grane. Następnie pociąg wybucha.

Kapitan Colter Stevens budzi się w ciemnej kapsule. Na szczęście tym razem ma własną tożsamość, nie wie jednak, gdzie jest i co się dzieje. Na ekranie widzi kobietę. Kobieta udziela mu wyjaśnień. A) wybuch pociągu, w którym uczestniczył, miał miejsce naprawdę. B) Stevens oglądał go oczyma jednego z pasażerów, którzy zginęli w wypadku. C) Kapitan ma do dyspozycji osiem minut wspomnień pobranych z martwego mózgu Seana, aby znaleźć bombę i zidentyfikować obecnego wśród pasażerów terrorystę - najwyraźniej zagroził on kolejnym atakiem. Mimo słabych protestów...

Kapitan Colter Stevens budzi się w pociągu. Siedzi naprzeciwko kobiety, która najwyraźniej go zna...

Nie trzyma się kupy? Nawet dla mnie, zaprawnego w bojach miłośnika fantastyki, który ma maszynę do zawieszania niewiary potężniejszą niż dźwig budowlany, jest to trudne do przełknięcia. Stevens ma aktywnie zdobyć nowe informacje, a co za tym idzie doświadczyć rzeczy, których pasażer nie mógł wiedzieć lub przeżyć. Nikt poza terrorystą nie miał przecież pojęcia, gdzie schowano bombę - jakim cudem kapitan, korzystając tylko ze strzępów wspomnień, miałby się tego dowiedzieć? Pojawiają się dwie możliwości. Pierwsza - Duncan Jones próbuje w wulgarny sposób zrobić mnie w balona. Druga - ktoś nam czegoś nie mówi. Jeszcze jedna zagadka do rozwiązania w czasie kolejnych cykli.

"Kod nieśmiertelności" to układanka, którą próbujemy rozwiązać wraz z bohaterem. Właściwie nawet stos układanek. Nie znamy zasad, musimy walczyć o każdy strzęp informacji, a czas ucieka. Rozkoszne uczucie.

Rozkoszne zwłaszcza dlatego, że Duncan Jones najwyraźniej nie zakończył swego debiutanckiego romansu z pomysłami zaczerpniętymi z SF, a do tego poprawił niedociągnięcia, na które uskarżali się widzowie "Moon". "Source code" nie ma co prawda tak zjawiskowych zdjęć ani tak świetnej muzyki, ale za to warsztat reżyserski wyraźnie się rozwinął. Właściwie do ostatnich minut utrzymuje się nas w napięciu, a fabuła, bardzo wrażliwa na spojlery, nigdy nie jest nudna. Scenariusz stanowi idealną mieszankę tajemnicy i szybko postępującej akcji - dba o to, byśmy nie byli nigdy zbyt pewni swego, jednocześnie nie dając zbyt wiele czasu na wytchnienie. Postać stworzona przez Gyllenhaala jest co prawda wyjątkowo ewidentnym przykładem bohatera bez skazy, ale ma na tyle dużo osobistego uroku, że chętnie wybaczamy jednowymiarowość i trzymamy za niego kciuki.

"Kod" to film dobrze przemyślany i zrealizowany bardzo starannie, stawiający bardziej na atmosferę i napięcie niż wybuchy, chociaż tych ostatnich również nie braknie. Nie jest to wyczekiwany przełom w filmowej SF, ale z pewnością jego korzenie tkwią w dobrej tradycji. Miłośnicy twardszej fantastyki będą co prawda prawdopodobnie rozczarowani nonszalanckim podejściem do technikaliów, wyrażającym się sporadycznym technobełkotem, który ma wyjaśnić istnienie niezwykłego urządzenia do podróży w czasie. Z drugiej strony opowieść zamyka się zgrabnie właśnie dzięki tej enigmatyczności. Poza tym "Source code" należy do tych filmów, które nastawione są bardziej na problematykę etyczną. Podobnie jak w "Moon" mamy tutaj ludzi drugiej kategorii, ludzi użytkowych lub nieprawdziwych. Stevens jest właściwie więźniem - traktuje się go niemal jak część programu do wykrywania terrorystów, ignorując lub wykorzystując jego potrzeby emocjonalne. Więź z kobietą w pociągu (teoretycznie przecież martwą), jaką nawiązuje kapitan w trakcie ośmiominutowych eskapad, jest z kolei triumfem humanitaryzmu. Empatia, dowodzi Jones, jest wartością, poprzez która realizujemy swoje człowieczeństwo. Status ontologiczny istoty, którą obdarzamy współczuciem, ma mniejsze znaczenie. "Source code" krąży więc po orbicie planety Solaris, jednak realizuje temat z lekkością charakterystyczną dla kina rozrywkowego. W obliczu ogólnej posuchy na dobre sci-fi, tyle całkowicie wystarczy, by wyjść zadowolonym z kina.

Zwiastun:

No to mnie porządnie zachęciłaś. "Moon" mnie trochę znudził, szczególnie jak w połowie filmu wszystko się wyjaśniło, bo początek był bardzo dobry. Jeśli "Source code" naprawia te błędy to tym bardziej chętnie wybiorę się do kina.

Duncan Jones wprawdzie wspominał na Twitterze, że nowy film nakręcił dla kasy, żeby mieć możliwość realizacji kolejnych autorskich koncepcji, ale być może to angielskie poczucie humoru.

Dostał do realizacji bardzo fajny scenariusz i dobrą obsadę. Jeśli to chałtura, to tylko życzyć sobie więcej takich. :) Co prawda kino artystyczne to to nie jest, z drugiej strony poziom inteligencji wyższy niż holiłudzka przeciętna, a realizacja bardzo profesjonalna.

Ech, a ja tu naiwinie wierzyłem w jakieś głęboko zagrzebane akcenty programistyczne. Ale recenzja bardzo zachęcająca!

Nareszcie jakaś porządna notka ;)

Mnie już "Moon" się podobał, z chęcią obejrzę więc kolejny film tego reżysera, skoro Esme poleca ;)

I tak się wybierałem na ten film, recenzja zachęca jeszcze bardziej :)

Niecierpliwie czekam na Wasze opinie. :)

Dodaj komentarz