Wyznania królewskiej czytelnicy

Data:

Doprawdy nie wiem, od czego by tu zacząć pastwienie się nad burżuazyjnym historycznym filmidełkiem, które miało niezasłużony zaszczyt rozpocząć tegoroczne Berlinale. Dawno już nie trafiłam na film, który by mnie zarazem kinematograficznie wynudził i merytorycznie poirytował, a już w szczególności nie spodziewałam się go na tym festiwalu. No cóż, przynajmniej rozpocznę swoją tegoroczną relację z przytupem - trudno, że gniewnym.

"Farewell my Queen" streszcza wydarzenia towarzyszące rozpoczęciu Rewolucji Francuskiej z perspektywy wersalskiej służącej, Sidonii Laborde. Życiowym zadaniem młodej dziewczyny jest czytanie książek Marii Antoninie - zajęcie to wypełnia z radością, jest bowiem w królowej sekretnie zakochana i robi co może, by sprawić jej trochę radości w trudnych czasach. Co Maria Antonina robi w tych przełomowych, historycznych chwilach? Jej myśli zajmują wdzięki faworyty i kolory sukien, a nieco później - ucieczka przed nienawiścią francuskiego ludu (ostatecznie niezrealizowana). Wszystko to wśród powoli ogarniającej Wersal paniki i dalekiego jeszcze, ale już wiszącego w powietrzu, świstu pracującej gilotyny...

Pomysł, by snuć opowieść o początkach Rewolucji z perspektywy dwórki, niewątpliwie ma potencjał - służba to wszak ludek zamieszkujący strefę cienia, bliski arystokracji, lecz wywodzący się z niskich warstw społecznych, a do tego niezwykle rozplotkowany. Możemy więc poznać zarówno Wersal złocony i błyszczący, jak i Wersal odrapany i pełen szczurów. Jednak nasza narratorka jest wyjątkowa - obeznana z książkami samotnica, szczerze kochająca próżną, pełną fochów królową. Żegnamy się więc z myślą o bardziej dogłębnym poznaniu życia pałacowej służby, zaś francuskiego ludu, który szturmował Bastylię, nie uświadczymy tu wcale, chyba że pod postacią obdartych, często uzbrojonych, żuli. Być może tak właśnie postrzegała ów lud zgromadzona w Wersalu arystokracja. Być może on w owych czasach faktycznie tak wyglądał. Nie mogę się jednak powstrzymać od cierpkiej uwagi, że perspektywy szlachecko-monarchistycznej dostarczono mi już w ilości wystarczającej, bym zaczęła tęsknić za tym, by ktoś, do cholery, zaprezentował mi jakieś bardziej egalitarne spojrzenie na omawiany temat. Czemu właśnie nie sami Francuzi, tak czuli na punkcie ideałów równości.

Muszę co prawda przyznać, że film Jacquota nie idealizuje ani króla, ani arystokracji, ani w zasadzie nikogo. Daje się tu do zrozumienia wprost, że francuską szlachtę (i księży) zgubiła, między innymi, jej niebotyczna arogancja i całkowite nieliczenie się z tymi, których nie uznawali oni za równych sobie. Jednak myśl o tym, że większość oglądanych na ekranie głów niedługo stuknie o paryski bruk, budzi się w nas niejakie zdziwienie. Przyczyny społecznego buntu pozostaną dla nas niezrozumiałe - dlaczego od razu na gilotynę? Samego buntu zaś nie uświadczymy w ogóle, chyba że w postaci papierowych ulotek. Służąca-czytelnica, choć upokarzana przez swoją zmienną panią, pozostaje wierna. Niby bunt, niby rozczarowanie, ale jakby na pół gwizdka.

Aspekt realizacyjny to dla mnie kolejny, bolesny zawód. Najwyraźniej starano się sprawić, by widz poczuł się tak, jakby wraz z Sidonią stąpał po wersalskiej podłodze - stąd nikłe użycie ścieżki dźwiękowej i dość ordynarna operatorka kamerą z ręki. Jakiś czas temu zdarzyło mi się potarmosić mannowskich "Wrogów publicznych", jednak to właśnie tam udało się osiągnąć wrażenie intymnego kontaktu z bohaterami, o którym Jacquot może tylko pomarzyć. "Farewell my Queen", zamiast skutecznie wciągnąć widza w miejsce i czasy, sprawia wrażenie, jakby jakiś amator szalał z kamerą podczas historycznej rekonstrukcji. Czegoś takiego nie jest w stanie uratować nawet Diane Kruger, w roli Marii Antoniny należycie irytująca, próżna i egocentryczna.

Wątpię, byśmy usłyszeli jeszcze o "Farewell my Queen" po zakończeniu festiwalu, a już szczególnie (mam nadzieję) w kontekście jakichkolwiek nagród. Jednak w czasach, gdy niewielka grupa wybrańców usiłuje narzucać większości uległość wobec własnych interesów, tego rodzaju film może nawet znaleźć zastosowanie - jako przestroga. Szkoda, że tak kiepska gatunkowo.

Ja liczę przede wszystkim na relację z nowego Herzoga, mam nadzieję, że uda Ci się wywalczyć bilet. No i oczywiście z Iron Sky!

Co nie zmienia faktu, że każdy tekst Esme to intelektualna uczta :)

Dziękuję za dobre słowo :)

Niestety Herzog zachował się wyjątkowo nieelegancko - pokazał swój film w Berlinie na dzień przed oficjalnym otwarciem festiwalu, kiedy ja jeszcze dopinałam walizki. Jest tylko jeszcze jeden seans, który koliduje mi z projekcją konkursową, nie mówiąc już o tym, że bilety pewnie zejdą raz-dwa. Recenzje ma rewelacyjne, jak to Herzog, więc jestem trochę sfrustrowana. Ale Ty się nie martw - Gutek już go pewnie kupił na NH...

Olej konkurs, wbijaj się na Herzoga. Krzycz że w ciąży jesteś albo co, nie wiem :)

Lapsus podziekował mimo wszystko.

Qrcze - jakby jakie info dać, co w konkursie, co w nowosciach?

wczoraj obejrzałem ten film, o którym usłyszałem w kontekście nagród właśnie (dostał trzy Cezary i jeszcze kilka nominacji) i jestem dość zaskoczony twoją recenzją.
piszesz np. "Przyczyny społecznego buntu pozostaną dla nas niezrozumiałe" - oczywiście, tak samo jak "niezrozumiałe" były dla mieszkańców Wersalu, w tym sensie, w jakim byli oni nieświadomi, bo oderwani od "prawdziwego" życia, tego co dzieje się w Paryżu. oczywiście niektórzy wiedzieli, czemu, dlaczego, jak i po co, ale do tych niektórych główna bohaterka nie miała dostępu albo oni już nie mieli czasu i/lub sił wytłumaczyć jej tego wszystkiego. pomysł, żebyśmy z jej perspektywy uczestniczyli w wydarzeniach jest moim zdaniem świetny i jego potencjał dla mnie został wykorzystany. zwłaszcza w pierwszej części miałem dużą przyjemność z orientowania się dzięki niej w wersalskich stosunkach i też przemierzania pałacowych labiryntów.
nie powinnaś wyolbrzymiać tej zmanierowanej kamery z ręki. musiałbym sprawdzić, ale jestem prawie pewien, że ten zabieg jest użyty maksymalnie trzy razy.
co masz na myśli wspominając o "nikłym użyciu ścieżki dźwiękowej"? muzykę czy dźwięk w filmie? muzyka jest użyta bardzo subtelnie, ale dzięki temu działa jeszcze lepiej. no a dźwiękowi nie mam nic do zarzucenia: początek, gdy słychać komary albo jedna scena w większej komnacie, gdzie jesteśmy otoczeni przez mnogość kroków.
na zakończenie chciałbym jeszcze o zakończeniu, które jest znakomicie poprowadzone. cała ta część od momentu, kiedy królowa oznajmia, że chce pomówić z bohaterką o jej przyszłości, potem ta niepewność, napięcie podczas ucieczki i samo zamknięcie, kiedy zacząłem się obawiać, że oto teraz zostanie nam coś objaśnione, ale "mowa pożegnalna" sidonie jest bardzo gorzka i samoświadoma, tak że nawet nie wiadomo, czy można by jej osobę zakwalifikować jako trybik historii, czy jeszcze coś mniejszego.

Widziałam ten film rok temu, więc nie bardzo mogę się odnieść do kwestii technicznych, za to nabrałam pewnej perspektywy merytorycznej. Nie wiem czy to dobry deal :)

Dobijała mnie ta naturalistyczna maniera, stale miałam wrażenie, że oglądam jakiś teatr telewizji albo kiepską rekonstrukcję do jakiegoś filmu dokumentalnego. Nie bardzo już teraz wiem, czemu to przypisać.

Oczywiście mnie też oglądanie takiej realistycznej, nie upiększonej wersji Wersalu sprawiło pewną przyjemność. Ale mam wrażenie, że niekiedy reżyser zbytnio się tym swoim pomysłem napawał ze szkodą dla dramaturgii, np. niemrawy wątek pseudomiłosny można było spokojnie, bez szkody dla efektu, usunąć. No, chyba że chodzi o podejście "tak było i do diabła z zainteresowaniem widza" - to wtedy się udało, bo przez większość filmu w zasadzie się nudziłam. Bohaterka jest nieciekawym trybikiem w dworskiej maszynie i spędzanie z nią czasu jest męką. Przypuszczam, że bez rudymentarnej wiedzy o historii Francji można się nudzić jeszcze bardziej, bo, pomimo że wyczuwa się atmosferę przełomu, wszelkie informacje o tym, co się właściwie dzieje to jakieś urywki zdań, które nie wiadomo dlaczego powodują panikę. Najważniejszy jest romans królowej. Może i tak to postrzegano wówczas w Złotej Klatce, ale chyba po to umieszcza się w centrum akcji służącą, żeby wprowadzić do tego chaosu chłodniejsze spojrzenie. Ale nie. Sidonia nie ma kontaktu ze światem na zewnątrz, mają go jedynie jej koleżanki, z którymi, zauroczona królową, utrzymuje tylko powierzchowne kontakty.

Zakończenie podobało mi się, ale chyba dlatego, że było trochę od czapy. Przez cały film nic tylko rozlazłość i bałagan, a potem nagle taki ładunek dramatyzmu. A może i historycznej metafory, jeśli przyjmiemy, że Sidonia jest symbolem ludu zdradzonego przez swych feudalnych władców. Tylko że ona wybiera wierność do końca, pomimo świadomości, że poświęca się dla egoistycznej, rozkapryszonej damulki na prośbę równie egoistycznej wariatki.

Dodaj komentarz