Catch me if you can

Data:
Ocena recenzenta: 10/10
Artykuł zawiera spoilery!

Stało się. Najbardziej rozpoznawalny twórca street artu, a jednocześnie ten, o którym najmniej wiadomo nakręcił film. Wszyscy mieli nadzieję na rozwiązanie kilku zagadek na temat brytyjskiego artysty, a tymczasem zrobiło się tylko bardziej skomplikowanie. Było to zresztą do przewidzenia. Medium mogło się zmienić, ale Banksy pozostał ten sam.
Niewiele jest osób, które nigdy nie widziały prac Banksy'ego, nawet jeśli nie zawsze kojarzą je z jego osobą. Inna sprawa, że brytyjski artysta wyraźnie ceni sobie rozmach. Prace w miejscach jak na murze izraelsko-palestyńskim to duży wyczyn, nawet jak na przedstawiciela street artu. Murale i instalacje, które tworzy można uważać za sztukę lub nie, można je lubić - lub nie. Ale nie można zaprzeczyć, że za każdym razem jego prace budzą kontrowersje i skłaniają ludzi do myślenia i dyskusji - nawet jeśli jest to dyskusja o rozmiarach współczesnego wandalizmu. Przede wszystkim jednak jego prace mają coś, co bywa ostatnimi czasy niedoceniane, a także gubione przez artystów - sens.
Wydawać by się mogło, że street art, potrzebujący zapisu swoich wytworów i kino, uwielbiające indywidualistów i potrafiące o nich mówić, powinny żyć w idealnej symbiozie. Tymczasem taka współpraca przez długi czas właściwie nie istniała. Nośność tematu, jakim jest street art i siłę przekazu kina dostrzegł dopiero... Banksy.
O jego pierwszym i (jeśli wierzyć napisom końcowym) jedynym filmie dużo się mówiło, szczególnie w Internecie. Patrząc na to z perspektywy czasu, można odnieść wrażenie, że sam Banksy podjudzał najróżniejsze spekulacje na jego temat. Tłumy fanów brytyjskiego artysty snuło przypuszczenia co do powstającego filmu i tylko jedno można powiedzieć z pełnym przekonaniem - wszyscy byli w błędzie.
Banksy od samego początku gra nam na nosie. Wszyscy czekali na historię o nim, a tymczasem dostajemy Thierry'ego, sprzedawcę odzieży używanej z Los Angeles, który zaczyna jako maniak z kamerą, biegający za Banksym i jemu podobnymi twórcami, a ostatecznie zostaje wątpliwego talentu samozwańczym artystą street artowym - Mr. Brainwashem. Mało prawdopodobnym jest, aby była to prawdziwa historia. W pewnym momencie widz zaczyna wręcz mieć nadzieję, że dokument jest w rzeczywistości fikcją, bo łatwość z jaką Mr. Braiwash - którego głównym zajęciem jest promowanie siebie i powielanie starych, a w dodatku cudzych, pomysłów - dochodzi do sławy jest po prostu przerażająca. Wystawia to nie najlepsze świadectwo nam, jako odbiorcom. Pomysł jest niby w stylu Banksy'ego, który walczy z komercją, ale jednak wydaje się być zbyt prosty i jednoznaczny.
Możliwe, że Thierry, czy raczej Mr. Brainwash, jest alter ego Banksy'ego - częścią jego osobowości, która dąży do komercji, jako sposobu na szybką sławę i dobry zarobek. Przyjmując taki punkt widzenia, film nabiera pesymistycznego wydźwięku, bo trzeba pamiętać, że Mr. Brainwash odnosi sukces, podczas gdy Banksy stwierdza, że "sam już tego raczej nie robi".
Wszyscy, którzy czekali na ten film, zachęceni przez wzmianki w prasie i Internecie, będą bardzo zawiedzeni. Bo po wyjściu z kina wiemy o Banksy'm mniej więcej tyle, co przed wejściem - czyli niewiele. Jesteśmy bogatsi o to jak wygląda jego pracownia. I dłonie. Choć oczywiście do tego trzeba założyć, że jedno i drugie rzeczywiście należało do niego. A, że tej pewności nie mamy i nigdy mieć nie będziemy, poruszamy się wciąż w sferze domysłów.
Banksy jest w pełni świadom frustracji, jaką wywołał u swoich fanów, skupiając fabułę filmu na Thierry'm i na street arcie w ogóle zamiast na sobie. Właściwie wygląda na to, że bawi się tą świadomością, niby siadając na wprost kamery, ale w bluzie z kapturem i zmienionym komputerowo głosem. Jego twarz jest do tego stopnia zaciemniona, że ma się wrażenie, jakby narratorem była zakapturzona czarna dziura.
Można się więc chyba pokusić o stwierdzenie, że ten film bardziej niż rzeczywistym dokumentem o prostej choć dość nieprawdopodobnej historii jest swego rodzaju manifestem twórczym, prawdą o współczesnej sztuce, którą chce nam przekazać Banksy, wykorzystując swoją osobę jako rodzaj przynęty. Istnieje też podejrzenie, że w tej półtoragodzinnej fabule wcale nie ma aż tyle treści, a Banksy zwyczajnie wyśmiewa naszą wścibskość i podejrzliwość. Bez wątpienia pojawia się jednak wzmianka o upadku kultury, widoczna choćby w samym tytule.
Nazywając swój film "Wyjście przez sklep z pamiątkami" Banksy chce nam pokazać, że nawet jeśli odwiedzamy muzea, aby przebywać wśród wysokiej sztuki, to wyjścia z nich i tak wiodą przez sklepy z pamiątkami, gdzie możemy kupić kubek ze "Słonecznikami" Van Gogha albo długopis z Mona Lisą. Tytuł nawiązuje więc do wszechobecnej komercjalizacji sztuki, na którą Banksy uparcie nie chce się zgodzić, z którą walczy i którą wyśmiewa, między innymi właśnie poprzez ten film - pokazując nam jak łatwo nas zdezorientować i jak bardzo podatnymi na manipulację uczyniła nas kultura masowa. I trzeba przyznać - robi to umiejętnie i skutecznie.
Łączy też niejako przyjemne z pożytecznym, bo z jednej strony ukazuje jak wszechobecna jest komercjalizacja sztuki i życia w ogóle, ale jednocześnie, poprzez Thierry'ego, przybliża widzom niedostępny na co dzień świat street artu, którego wytwory niejednokrotnie mają przecież krótkie życie i potrzebują uwiecznienia.
Można nawet powiedzieć, że w Banksy'm i jego walce z komercją jest coś z Don Kichota. Ostateczne "zwycięstwo" Mr. Brainwasha pozwala przypuszczać, że sam Banksy ma świadomość tego podobieństwa, choć pewnie nie ująłby tego w taki sposób. W filmie dobrze to wygląda, bo - po raz kolejny - kino kocha indywidualistów, a nade wszystko - "samotnych bohaterów".
Podobne teorie można snuć niemal w nieskończoność, jest to niewątpliwa zaleta "Wyjścia przez sklep z pamiątkami", jeśli tylko nie szukać obsesyjnie odpowiedzi na pytanie co Banksy miał na myśli.
Chyba trzeba po prostu zaakceptować fakt, że Banksy z przyjemnością i niewątpliwym wdziękiem po raz kolejny gra nam na nosie. Entuzjastom brytyjskiego twórcy bez wątpienia to wystarczy. A co do sceptyków - czy to nie pocieszające, że wandalom niszczącym świeżo odmalowane mury jednak o coś chodzi?

Zwiastun:

Piszesz, że Banksy wyśmiewa i walczy z komercjalizacją sztuki. Ale czy na pewno? Jego prace już weszły "na salony", nawet w filmie są sceny z jego wystawy, gdzie po sali przechadzają się gwiazdy hollywoodzkie największego formatu, a same prace na licytacjach sprzedawane są za krocie. Czy naprawdę Banksy z tym walczy, mówi "nie" komercjalizacji choćby jego własnych dzieł? Nie sądzę.

Nie chodzi o komercjalizację, jako o zdobywanie rozgłosu - popularność sama w sobie to nic złego. Ważne skąd wynika. Jeśli z tego, że prace są robione „pod widza” i nie niosą ze sobą nic więcej - wtedy dopiero jest problem. I według mnie o tym właśnie jest ten film: Banksy zdobywa rozgłos, ale idąc tą „dobrą” drogą - stara się coś przekazać, a nie zarobić. Rozbudza w ludziach uśpioną przez popkulturę zdolność krytycznego myślenia. Natomiast Mr. Brainwash odwrotnie - jego prace są tylko środkiem do osiągnięcia sławy i pieniędzy. Jak pokazuje film, ta droga jest prostsza, ale czy słuszna? Cały ten film to próba ukazania nam, jak bardzo ogłupiła nas popkultura - łatwiej i przyjemniej odbiera nam się wytwory „brainwashów”. Tacy twórcy mają dużo większą szansę się wybić, więc pewnie w każdym artyście „czai się brainwash”. A jeśli chodzi o komercjalizację dzieł Banksy'ego - co konkretnie masz na myśli? Nikt przecież nie sprzedaje ich na koszulkach. A powielania zdjęć tych prac nie można chyba tak do końca odrzucić - w końcu, jak mówi jeden z bohaterów filmu - street art ma bardzo krótkie życie. A takie prace, jak Banksy'ego, chyba jednak są warte zachowania;)

Jasne, zgadzam się z tym co napisałeś, choć naprawdę ciężko jest mi powiedzieć coś z pewnością o tym filmie, bo dużo istotnych kwestii zostało zostawionych otwartych, a i sam, nazwijmy to, przekaz filmu nie jest czarno-biały.
Z ta komercjalizacją tez nie jest tak łatwo, bo kiedy dochodzi rozgłos i zainteresowanie coraz szerszej rzeszy ludzi, ciężko jest kontrolować następstwa, nawet przez samego zainteresowanego. Oczywiście, to nie jest tak, że jego dzieła pojawiają się na gadżetach. I jasne, Banksy nie robi tego co robi dla samego faktu zdobycia rozgłosu, tylko zwraca uwagę na naprawdę istotne kwestie w bardzo oryginalny sposób i dlatego też został dostrzeżony i doceniony bardziej niż inni street art'owcy. Tylko problem jest w tym, że w pewnym momencie, i myślę, że z każdym rodzajem sztuki zwłaszcza takiej, której można przypiąć łatkę uderground'owej, niezależnej, która wychodzi 'na powierzchnię' tak się dzieje; ludzie zaczynają go cenić, dlatego, że należy go cenić, a nie za to co robi, dostrzegając w tym głębszą wartość.

Ten problem chyba pojawia się zawsze, kiedy przychodzi popularność. I rzeczywiście następstwa trudno jest kontrolować, szczególnie, że niebezpieczeństwo przekroczenia granicy płynie nie tylko z zewnątrz, przez ludzi, którzy spłycają przekaz dzieł, ale też od strony twórcy - bo kto może z czystym sumieniem powiedzieć, że kiedyś nie marzyło mu się być sławnym i bogatym;)? Film pokazuje jak płynna jest ta granica i jak nieoczywiste wybory bohaterów. Początkowo przecież Thierry jedynie naśladuje działania twórców street artu, dopiero potem cała sytuacja groteskowo się rozrasta. Ale to rzecz jasna tylko moja interpretacja.

Wydaje mi się, że to przede wszystkim i największy wpływ mają na to odbiorcy. Wystarczy porównać Banksy'ego i Mr. Brainwash'a - różniło ich wszystko: źródło pasji (choć w przypadku Thierry'ego ciężko tu mówić o prawdziwej pasji), powody, dla których robili to, co robili, styl i charakter ich prac. Ale jeśli chodzi o odbiór, efekt był taki sam, a przynajmniej porównywalny i ciężko jest powstrzymać się od osądu, czy sprawiedliwy.

Dodaj komentarz