„Kapitan Phillips” stylem klasycznym po Oscara

Data:

Dużo, nomen omen, wody upłynęło, zanim zdecydowałam się na przygodę z panem kapitanem Phillipsem.

A to, że nie lubię Greengrasa (oczywiście, że można go nie lubić, sprawę bardzo ułatwia niechęć do Matta Damona), a że Tom Hanks i tak „Foresta Gumpa” nie przeskoczy, a że temat oklepany, smutny i w ogóle, pewnie będą podrażniać moje poczucie komfortu sztyletując mnie w oczy somalijską biedą i na zmianę uspokajać, zakładając różowe okulary w postaci amerykańskiego bohaterstwa. I faktycznie „Kapitan Phllips” w dużej mierze jest właśnie zgrabna przeplatanką tychże, która ma być zwieńczona  jakąś ideologią. Jaką? Gdybyście nie zorientowali się podczas oglądania filmu, odszukacie ją podczas lektury przeróżnych recenzji. Dobra, zdradzę Wam. Chodzi dokładnie o kapitana na służbie (taki jest zresztą tytuł książki, którą napisał sam Richard Phillips, porwany przez somalijskich piratów w 2009roku, a która stała się podstawą nie tylko filmu Greengrasa, ale także skandynawskiego „Porwania” Tobiasa Lindholma). Kapitan Alabama Maersk w obliczu ataku somalijskich piratów, walczy o swoją załogę jak najbardziej cnotliwy z rycerzy. Nie tylko jest pomysłowy, inteligentny, ma zdolności negocjatorskie, ale i  coś z Mac Gyvera. Jego perfekcyjna znajomość drilów jest imponująca, ale Richard Phillips jest przede wszystkim ofiarny i szlachetny, bo decyduje się na ostateczność, co zresztą przychodzi mu naturalnie, jak poranna kawa –  poświęca swoje życie dla załogi, dla korpo, dla zasad, dla idei właśnie.

Po drugiej stronie barykady też mamy kapitana na służbie – Muse. Kapitan piratów. W tym momencie atmosfera gęstnieje, napięcie skacze gwałtownie i boleśnie, i objawia się faktyczna moc filmu Greengrasa. Natężenie spojrzeń, gestów, półsłówek, mogłabym napisać emocji, ale tu chodzi o te wszystkie niuanse pomiędzy tym, co nazywamy emocjami. Muse i Phillips wytworzyli między sobą pole magnetyczne, tak silne, że wciąga, jak szalona spirala i nie pozostawiając widzowi najmniejszych szans. Od tej chwili zapominamy, że oto jest plan zdjęciowy, na którym jacyś ludzie odgrywają swoje role, jesteśmy tam, kilkaset kilometrów od wybrzeży Kenii. Od początku za pomocą bezbłędnych zabiegów fenomenalnego tu reżysera i jeszcze lepszych głównych aktorów, przenosimy się w miejsce zdarzeń. A geniuszem „Kapitana Phillipsa” jest to, że jesteśmy równocześnie porwaną załogą, i nie wiadomo kiedy, stajemy się także porywaczami. To, co powinniśmy wynieść z tego filmu, twórcy podają nam na tacy, zarówno Muse (Barkhad Abdi, podobno wygrał casting, na który przyszedł prosto z pracy, na co dzień jest taksówkarzem, osobiście wręczyłabym mu Oscara za drugi plan, człowiek ten wyzwala w widzu pełną ambiwalencję uczuć, od nienawiści, przez podziw i obrzydzenie, aż po współczucie), jak i Phillips (Tom Hanks już jest kandydatem do Oscara, ale o nim za chwilę) są tą tacą i całym anturażem tej celuloidowej uczty, są najlepszym wyborem castingowym w karierze Greengrasa.

Postać Phillipsa, być może nieco zbyt podrasowana, być może zbyt jednoznaczna, trochę nierzeczywista, ale ostatnią scenę, zapamiętują nawet ci, którzy kino znają tylko z telewizji. To jest scena, która zapisze się w historii kina, ale nie brzmiała by tak, zdezintegrowana z całokształtem „Kapitana Phillipsa”, na który składa się oprócz Hanksa przede wszystkim Abdi.