To jest nasz czas

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

„Social Network” to film o Facebooku - taka opinia krąży w mediach i sam go w ten sposób skomentowałem niedawno znajomemu. Zaraz potem dotarło do mnie jednak, że to tak, jakby powiedzieć, że „Fight Club” traktuje o biciu się, a „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” o dorastaniu. To nie zbieg okoliczności, tylko kolejne dzieło Davida Finchera, którego nie da się opisać trzema słowami.

Film przenosi nas do 2003 roku. Już w pierwszej scenie poznajemy Marka Zuckerberga i możemy podziwiać, jak świetnie została napisana jego postać przez Aarona Sorkina i jak doskonale jest zagrana przez młodego Jessego Eisenberga. Mark popija piwo z dziewczyną w jednym z barów Harvardu i widz, już po kilku pierwszych zdaniach przyszłego założyciela Facebooka, przykleja mu etykietę przysłowiowego dupka. Wspomniana dziewczyna „rzuca go”; Mark wraca do akademika pijany i pragnący zemścić się na płci przeciwnej. Tworzy stronę „Facemash”, na której można porównywać ze sobą dwie dziewczyny. Problem w tym, że są to właśnie studentki Harvardu. Strona bije rekordy popularności, zawiesza sieć uniwersytecką, sprowadza na głowę Zuckerberga skrajną niepopularność i konsekwencje ze strony władz uczelni. Zasiewa też ideę – przecież to nie samo porównywanie zdjęć tak bardzo przyciągało studentów, mówi Mark. To porównywanie czyichś koleżanek, osób, z którymi chodzi się na matematykę, spotyka na obiadach czy wieczorem w barze. Osób, które znamy.

Nieetyczne? Jak najbardziej. Okazuje się bowiem, że bohater nowego filmu Davida Finchera jest tak naprawdę antybohaterem; ciężko go polubić na początku, a szczególnie pod jego koniec. Nie można go jednak zaszufladkować jako postać „złą”, o co zadbał Sorkin. Widz nie ma tak naprawdę pojęcia, co myśleć o Marku Zuckerbergu. Jest niedojrzałym, zamkniętym w sobie egoistą, który wie jak się poruszać w świecie programowania, ale nie w świecie relacji międzyludzkich. Jego wybory wydają się błędne, ale ich powody są otwarte do interpretacji widza – tu tkwi jedna z największych zalet „Social Network”. Nie dostajemy nic na tacy.
Najlepszy przyjaciel Marka – Eduardo Saverin – jest grany przez Andrew Garfielda, aktora, któremu wielu przepowiada świetlaną przyszłość w Hollywood. Po zobaczeniu jego roli w „Social Network” zgadzam się z tą opinią; Garfield świetnie poradził sobie z ciężką, bardzo emocjonalną rolą Eduarda. Często to właśnie z jego gry aktorskiej, a nie dialogów, wyczytujemy jak bardzo chciałby żeby Mark traktował go jako prawdziwego przyjaciela. Saverin pełni funkcję dyrektora finansowego Facebooka, jest odpowiedzialny m.in. za szukanie inwestorów i reklamodawców. To dzięki jego funduszom projekt Marka zaczyna działać – funduje serwer, a następnie wynajmuje dom w Palo Alto, gdzie jeszcze tylko kilkuosobowa grupa pracuje nad w pełni działającym już Facebookiem. Jest postacią jednoznacznie dobrą, naiwnie wręcz wierzy w swoją przyjaźń z Zuckerbergiem i nie przeszkadza mu nieustanny egoizm „przyjaciela”. Z tego też względu jest to najbardziej „ludzka” rola w filmie – a młody Garfield staje na wysokości zadania i wzbudza u widza współczucie, choć jednocześnie sprawia wrażenie jakby nie pasował do świata biznesu, gdzie liczy się tylko „ja”.

Kiedy dowiedziałem się, że jedną z głównych ról w „Social Network” zagra Justin Timberlake, miałem obawy, co Fincher chce osiągnąć używając takiego nazwiska na tle wschodzących dopiero aktorów. Poza tym, ciężko mi nawet nazwać Timberlake’a aktorem. I moje obawy się częściowo sprawdziły – jego roli brakuje wiele do klasy Eisenberga czy Garfielda. W jednym z wywiadów reżyser, zapytany właśnie dlaczego wybrał Justina do roli Seana Parkera (założyciela Napstera), odpowiedział – on potrafi wejść do restauracji tak, żeby wszystkie oczy się na niego właśnie zwróciły, potrafi zauroczyć swoich rozmówców. I to faktycznie mu wychodzi; w scenie w której Mark, Eduardo i jego dziewczyna po raz pierwszy spotykają z Parkerem, blask reflektorów wydaje się padać tylko na Timberlake’a. Opowiada o sobie, tak naprawdę prowadząc luźną rozmowę, ale Mark nie może oderwać od Seana oczu; Eduardo z kolei przyjmuje wrogą postawę. Być może dlatego, że od Seana nie może oderwać oczu także jego dziewczyna, a być może dlatego, że obawia się, iż może stracić swoje miejsce w życiu przyjaciela. Gesty, uśmiechy, obycie – taki miał być Sean Parker, i tak go zagrał Justin Timberlake. Potem popada niestety w pewną rutynę i nie robi już tak dobrego wrażenia, ale wciąż jest to rola powyżej oczekiwań.

Czy akcja filmu, która ma miejsce w hermetycznym środowisku Harvardu, tylko między kilkoma bohaterami może przykuć uwagę widza na dwie godziny? Dzięki Sorkinowi i Fincherowi – jak najbardziej. Historia Zuckerberga i Facebooka odkrywa się wraz z dwoma różnymi przesłuchaniami Marka; został on bowiem pozwany za kradzież pomysłu przez braci Winklevoss, a następnie przez Saverina za obniżenie jego udziałów w firmie. Fabuła odkrywa się na zasadzie wspomnień głównych bohaterów – Marka, Eduarda i braci Winklevoss. Efekt jest zaskakujący – dość szybko dowiadujemy się o ewentualnym końcu przyjaźni Zuckerberga i Saverina, ale dopiero przed sobą mamy wydarzenia, które do tego doprowadziły. Zasługą Sorkina są także inteligentne dialogi, z elementami czarnego humoru i cynicznymi docinkami Marka.

Jeśli miałbym wskazać podobieństwo między „Social Network” a jednym z poprzednich filmów Davida Finchera, wybrałbym „Fight Club”. W obu filmach występuje zjawisko „ekskluzywności”, robienia czegoś, co stawia nas – w naszym mniemaniu – ponad innymi. W obu filmach bohaterowie idą jednak dalej, organizując pewne rewolucje; Tyler Durden chce pogrążyć swój świat w chaosie, odwraca zasady, ale summa summarum posługuje się ludźmi i staje na czele, dość osobliwej wprawdzie, hierarchii, a nie anarchii. Mark Zuckerberg z kolei rewolucjonizuje internet i jako pierwszy przenosi relacje międzyludzkie w całości do wirtualnej rzeczywistości. Pozwala więc ludziom z całego świata poznawać się nawzajem, ale robi to przecież kosztem swojej własnej przyjaźni. To wszystko dzieje się w zamkniętych grupach – tajnych spotkaniach w podziemiach baru czy ekskluzywnych klubach Harvardu (Mark marzy o dostaniu się do jednego z nich, stąd też pomysł na... założenie własnego).

Muzyka w „Social Network” to także jeden z największych plusów tego filmu. Napisana przez Trenta Reznora (Nine Inch Nails) i Atticusa Rossa świetnie podkreśla atmosferę filmu. Scena wyścigu wioślarskiego – wykonana techniką „tilt shift” – z adaptacją „W grocie króla gór” w tle z pewnością zapadnie w pamięć wielu widzom.

W jednej ze scen Sean Parker mówi Marka Zuckerberga „to jest nasz czas”. To czas młodych ludzi, którzy mają szanse zaistnieć w miejscu, gdzie dobry pomysł wystarczy na zbicie fortuny – w internecie. Miliony dolarów nie są już tylko domeną dorosłych. Tylko że wokół takiego jednego pomysłu, rodzącego się projektu, tworzą się – lub kończą – znajomości; u podstaw takiego pomysłu może leżeć własna kreatywność, może leżeć impuls spowodowany tym, że autor został rzucony przez dziewczynę. Wreszcie, u podstaw takiego pomysłu może leżeć kradzież. Z jednej strony, taki pomysł można pozostawić w zarodku, gdy jest niepopularny wśród otoczenia autora. Z drugiej strony można dać się ponieść wyobraźni i obserwować, jak samemu stworzyło się rewolucję.

David Fincher nakręcił film niezwykły, opowiadający – jak to zwykle u niego bywa – niesamowitą historię, która jednocześnie jest bardzo realna, bo nie jest czarno-biała. Role Jessego Eisenberga i Andrew Garfielda zapadną widzom w pamięć i mam nadzieję, że otworzą tym aktorom drogę do większych sukcesów. „Social Network” został już umieszczony w czołówce oskarowego wyścigu; czy tym razem Fincher sięgnie po złotą statuetkę? Powinien. Bo to film ważny, który ma szanse stać się kultowym, tak jak wspominany „Fight Club”. Powinien, bo to w pewnym sensie wizytówka nowego pokolenia, które mówi – „to jest nasz czas”.

Zwiastun:

Bardzo, bardzo dobra recenzja. Bardzo!

Dodaj komentarz