Von Trierowska podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na zagadki zatraconego umysłu i ciała

Data:

W swoim ostatnim swoim filmie jeden z największych prowokatorów reżyserskiej gildii – Lars von Trier – podjął się próby dogłębnych poszukiwań genezy zła. Zła w najczystszej postaci – brutalnego, psychopatycznego, lecz paradoksalnie jednocześnie wychwalanego i podnoszonego do rangi dzieła sztuki. I nie jest to sztuka awangardowa, niezrozumiała dla znacznej części odbiorców, lecz jest to sztuka klasyczna, realistyczna, prosta w odbiorze, niewymagająca posiadania specjalistycznej wiedzy pozwalającej na właściwe zinterpretowanie. Jednak film kontrowersyjnego reżysera już tak jednoznaczny nie jest.

Podmiotem (nie przedmiotem) badań duńskiego reżysera został seryjny morderca. W tej roli świetny Matt Dillon, znany m.in. z „Miasta gniewu”, który wydaje się nie być na ekranie aktorem odtwarzającym przypisaną mu rolę, lecz bohaterem wcześniejszego filmu von Triera, który niczym w „Purpurowej róży z Kairu” wszedł w ekran sali kinowej i stał się po prostu bohaterem nowej von Trierowskiej opowieści. Jak to już bywało w filmach wspomnianego reżysera – na ekranie permanentnie mamy do czynienia z nakładającą się przemocą i pomimo tego, że jest ona odrażająca i przedstawiona hiperrealistycznie, to wydaje się być rzeczą naturalną, typową dla każdego osobnika rodzaju ludzkiego. Architektem tego zła jesteśmy my sami – to my je budujemy w sobie od podstaw, a po osiągnięciu właściwej formy „dzielimy się” swoim dziełem z innymi – zarówno z ludźmi dla nas obcymi, znajomymi, ale także z najbliższymi. W tym przypadku występujemy w podwójnej roli – bowiem jesteśmy nie tylko architektem, który przelewa swe pomysły na papier (a właściwie na skryte w naszych mrocznych umysłów impulsy elektryczne), ale także występujemy w charakterze inżyniera, który ten projekt realizuje z chirurgiczną precyzją. Jednak w tym przypadku inżynier-chirurg zapomina o podstawowej lekarskiej zasadzie – po pierwsze nie szkodzić… Von Trier wskazuje nam wprost - dusza należy do nieba, a ciało do piekła. Dusza jest rozumiem, a ciało wszystkim co niebezpieczne, w tym sztuką. Zatem w każdym z nas znajduje się atom dobra, który jednak może zostać przykryty cząsteczkami powstałymi wskutek pokus ciała – ciała, które nie kieruje się rozumem, lecz przyziemnymi pokusami, przyjemnościami i nieracjonalnymi zmysłami.

Pamiętam, gdy 10 lat temu (sic!) oglądałem w kinie „Antychrysta” - który nie wiadomo z jakiego powodu był promowany jako horror -  znaczna część widowni wybuchała śmiechem tam, gdzie w mojej opinii nie było ku temu kompletnie podstaw. Oczekując horroru widzowie zapewne domagali się nieco innych doznań estetycznych i emocjonalnych. Dziś, po latach, zdaję sobie sprawę z tego, że filmy von Triera nie są przeznaczone do szerokiej publiczności i mogą być niejednoznacznie odbierane. Niektóre sceny przedmiotowego filmu, jak np. dom który ostatecznie zbudował Jack, a właściwie jego struktura, mogą budzić skrajne emocje wśród widzów - od śmiechu po przerażenie. Należy jednak mieć na uwadze, że von Trier, mimo, iż odnosi się w swoich filmach bardzo często do najprostszych potrzeb, zwierzęcych instynktów i zwierzęcej natury człowieka, tak naprawdę przez liczne metafory, symbole, czy odwołania do sztuki wyższej dokonuje dogłębnej analizy najciemniejszych zakamarków ludzkiej psychiki. Należy jednak zaznaczyć, że von Trier nie próbuje usprawiedliwić zła, lecz stara się raczej dać widzom do zrozumienia, że jest ono w każdym z nas i tak naprawdę od czynników zewnętrznych zależy kiedy rozum przestanie nad nim panować.

Reasumując należy stwierdzić, że „Dom, który zbudował Jack” jest jednym ze słabszych (jeśli nie najsłabszym) filmów von Triera. Wydaje się zlepkiem elementów z poprzednich filmów (brutalność jednocześnie zestawiana z pięknem sztuki wyższej jak w  „Antychryście”, ślepa i nieracjonalna realizacja swoich pragnień niczym w „Przełamując fale”, czy usuwanie ścian domów, które mogłyby zatuszować niechlubne czyny protoplasty niczym w „Dogville” czy „Manderlay”), jednak synteza ta wydaje się nie zdawać tym razem egzaminu. Dialogi z tajemniczym Vergiem są zbyt pompatyczne, odesłania do kultury wyższej powodują sztuczność zarówno tejże sztuki, jak i samej opowieści związanej z głównym bohaterem, a nonszalanckie i dość niechlujne zdjęcia przestają być zaletą, jak to miało miejsce w filmach „Dogmy 95”. Matt Dillon swoją surowością i umiejętnością nie tyle zagrania, co stania się postacią z mrocznych filmów Duńczyka próbuje ratować ten film, lecz w pojedynkę nie jest w stanie wypełnić powstałych luk i przykryć niedoskonałości.

Ocena: 5/10

Zwiastun: