Lo sono l'amore

Data:
Ocena recenzenta: 5/10
Artykuł zawiera spoilery!

W utkanym z pięknych momentów „Jestem miłością” Luci Guadagnino z dużego ekranu spływa wiotko niczym baletnica przewidywalna historia z rozświetlonych słońcem rajskich ogrodów północnych Włoch i udekorowanych ze smakiem wnętrz rezydencji Reccich. Kamienne figury atlantów umacniają wrażenie wyizolowanego, niedostępnego dla przypadkowego przechodnia świata, zaś duchy minionych dekad ze starych, pokrytych patyną włoskich filmów budzą z wiecznego snu odziane w piękne kostiumy postacie, przechadzające się po stylowych komnatach okazałej posiadłości. Zdobionych kryształowymi żyrandolami, wyłożonych marmurowymi posadzkami i dziełami sztuki, tonącymi w półmroku świec z lichtarza. Obrazy urzekają nutą przepychu i niemal monumentalną manierą. Zwolniony ruch kamery podkreśla piękno przedmiotów, doskonały porządek linii i płaszczyzn mediolańskiej architektury, a budowana z konsekwencją szkatułkowa konstrukcja filmu potrafi zachwycić. Guadagnino z niemal zegarmistrzowską precyzją postarał się o wyjątkową oprawę opowiadanej historii, dzięki niej wyczarował niezwykle zmysłową, niemal namacalną rzeczywistość. Gdybyż tylko równie dobrze zadbał o resztę mogłabym w tym filmie utonąć. Tymczasem kusząca atrakcyjność tła miała chyba niewdzięczne zadanie przyćmić fabularny banał, odwrócić uwagę od papierowych postaci, a nieznośna dramatyczna maniera stała się w pewnym momencie własną karykaturą.


Prologiem namiętnego romansu jest wirujący w płatkach rzadkiego śniegu Mediolan znad którego unoszą się strzeliste, marmurowe wieżyczki uderzającej przepychem mediolańskiej katedry, w tle majaczą drapacze chmur, przez pobliski, niemal opustoszały park wracają do domów ostatni przechodnie. Intrygujący początek wprowadza w chłodny, jednak pełen rozmachu klimat filmu, adekwatny do potęgi wielopokoleniowej włoskiej rodziny dumnej tradycjami wyrosłymi na tekstyliach. Na wykwintnej, choć niesamowicie nudnej kolacji u Recchich (gdzież ta zapierająca dech w piersiach dynamika trailera?) wkroczymy w wyrafinowany entourage wyższych sfer. Właśnie nadchodzi kulminacyjny moment w dziejach familii -w dniu urodzin senior rodu przekaże pałeczkę swoim następcom.

Nie chcę się za bardzo pastwić nad mizernym scenariuszem, który prócz tego, że niczym mnie nie zdołał zaskoczyć, z wdziękiem nudnego męża Emmy osiadał na mieliznach. Można go streścić w paru słowach. Emma, Rosjanka, która mimo upływu lat spędzonych w kraju Michała Anioła, wina i spaghetti posługuje się ojczystym językiem, kobieta o słowiańskim temperamencie, którym mąż usprawiedliwia przed gośćmi jej nazbyt impulsywne zachowanie, wchodzi poprzez małżeństwo z bogatym przemysłowcem z północnych Włoch do spętanej konwenansami rodziny. Zatopiony w interesach mąż dla którego Emma jest dziełem sztuki, które można chłodnym wzrokiem konesera podziwiać, ale dotykać już nie bardzo, bo może się jeszcze zniszczy i pobrudzi i erotyczna fascynacja zaniedbywanej mężatki kucharzem, notabene w wieku jej syna. Tytułowej miłości tu tyle, co na lekarstwo, jej miejsce zastąpiła kipiąca, wybujała zmysłowość o smaku dojrzałych kiści winogron. Ona - rozbudzona późną, dojrzałą kobiecością, wyzwolona poprzez wymowny gest obcięcia włosów i on potrafiący przygotować smakowite kulinarne specjały i zadbać o cielesne potrzeby wybranki. Atmosfera jest duszna, powietrze gęstnieje i nad tym parnym, pełnym pożądania południowym klimatem zbiera się gwałtowna, oczyszczająca ulewa. Dusza Emmy domaga się wyzwolenia z ciasnego gorsetu zobowiązań.

Zmienna jak kameleon, mieniąca się paletą emocji, fascynująca Tilda Swinton, oprócz zwiewnych sukienek i dopasowanych żakietów dźwiga na swych szczupłych barkach cały gatunkowy ciężar "Jestem miłością". To przede wszystkim dla jej gry warto wtopić się w zmysłową opowieść. Piszę to, mimo że uczucia rosyjskiej Kitris pozostały dla mnie obce, zagadkowe. Obserwowałam je jak zza sklepowej witryny, zza której ona śledziła przyszłego kochanka, spowita dreszczem niepokoju i rozedrgana pokusą.

Guadagnino prowadzi z widzem pełną pieszczot grę, która angażuje nie tylko zmysł wzroku, ale i kubki smakowe pobudzane widokiem uchy - rybnej zupy, którą przywiozła ze słowiańskiego kraju Emma czy przygotowanej przez młodego przyjaciela dla rosyjskiej piękności krewetkowej uczty. Sensualnemu urokowi pieszczonych okiem kamery scen nie sposób się oprzeć. Gdy Emma rozchylając usta delektuje się podaną w restauracji, kolacją z krewetek, a w jej oczach maluje się ledwie skrywany erotyzm to jest to mistrzostwo świata, jednak częściej scenom towarzyszy dominujące wrażenie przerysowania. Miast subtelnej nuty, magii niedopowiedzenia, tajemnicy Guadagnino serwuje nam upojne, pełne fajerwerków chwile.

"Jestem miłością" jest hołdem Luci Guadagnino dla mistrza Viscontiego, niezapomnianego twórcy m.in. "Zmierzchu bogów”. Czy bogowie umarli na ołtarzu nicości czy może zmartwychwstali i spoglądają teraz z piedestału z zadartymi dumnie głowami? Misterna oprawa towarzysząca ujęciom włoskiego reżysera została sportretowana perfekcyjnie i wizualna strona filmu olśniewa. Towarzyszą jej liczne nawiązania i symbole, tak jak w "Zmierzchu bogów" członkowie familii gromadzą się przy stole celebrując kolację, która znaczy rozpad wpływowej rodziny, będąc równocześnie początkiem upadku elitarnego świata. Mamy do czynienia z podobnych rozmiarów scenicznym spektaklem. Jednak do filmów włoskiej legendy obrazowi Guadagnino daleko. Nie ma tej szaleńczej, gorączkowej dekadencji, nastrojowego nurzania się w rozkładzie, upadku moralnych wartości, brakuje emocji, nie tych pozornych, pełnych wewnętrznego ognia (melodramaty Viscontiego tonęły w labiryncie powikłań), który cieszy oko, a nie powoduje najmniejszych drgnień serca. Emocje w tym filmie są czysto estetycznym przeżyciem, cieszą tylko zmysły, są jak piękna, pozbawiona duszy kobieta.

Sprowadzenie historii do wybuchu upajających feromonów można jeszcze darować. Najgorszym grzechem Guadagnino był sporych gabarytów celuloidowy patos ostatniego kwadransa filmu podkreślany za głośnym przynajmniej o kilka decybeli dźwiękiem trąb jerychońskich. Porwał on zmysłową rozkosz opowieści z siłą wodospadu i spowodował niepożądane rozbawienie przerostem formy nad treścią.

Epilog mnie wymęczył i w miejsce katharsis wyszłam z kina z mieszanką zażenowania i rozbawienia na skutek wyłaniającej się z końcowych ujęć emfazy. Już w momencie, w którym mąż Emmy na jej wyznanie, że kocha innego krzyczy: "Nie istniejesz!" i ściąga z niej gwałtownym ruchem marynarkę, którą przed chwilą, drżącą z zimna, ją otulił nie mogłam powstrzymać śmiechu. Przejaskrawiony tragizm od komizmu dzieli zaledwie jeden nierozważny krok. I odkąd sięgnę pamięcią był to chyba pierwszy (i mam nadzieję ostatni) raz kiedy śmiałam się w kulminacyjnym momencie melodramatu. W ostateczności biorę pod uwagę fakt, że mogła to być drwina Guadagnino z ojca Ajschylosa, jeśli tak to niewysokich lotów. Il troppo stroppia signore Guadagnino.

Na poprawę humoru warto blisko mieć kogoś, kto przygotuje nam z czułością zmysłową kolację z krewetek.

Zwiastun:

Świetny tekst.
"Jestem miłością" to jeden z tych filmów, gdzie zwiastun jest lepszy od całości ;) Poza tym potwierdza się stara prawda, że im więcej osób pisze scenariusz (w tym wypadku aż cztery) tym jest gorszy.

Dzięki piękne, że coś z tego wyszło, bo pisany w bólach. Wolę jednak pisać o filmach, które mi się podobają. Czyli sprawdza się dobre przysłowie "Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść"? Choć kuchnia u Guadagnino akurat palce lizać :) Ja tylko czytałam, że pomysł na ten film był dopracowywany przez kilka lat i to mnie troszkę osłabiło. Niemniej jednak potencjał miał znacznie większy niż wskazuje realizacja i przynajmniej mogę powzdychać do widzianych pięknych obrazów :) I gry Swinton.

Najlepsza recenzja jaką czytałem na tym portalu. Zdecydowanie najlepsza. Gratki.

Nie wiem, co napisać. Po prostu bardzo dziękuję :)

Pięknie jest ten film zrobiony, nawet na scenariusz nie mogę narzekać, ale problem w tym, że Visconti robił nieporównywalnie lepsze fabuły tego typu. Nawet jeśli nie grała u niego Tilda S.

Dodaj komentarz