Niepokojący klimat Anatolii...

Data:
Ocena recenzenta: 9/10

Na tureckim, zapomnianym przez czas pustkowiu, w oceanie nocy jadą kolumną samochody, a w nich policja, prokurator, doktor i oskarżeni o morderstwo. Pośród szalejącej burzy i ciemności szukają miejsca zakopania zwłok…
Film niespiesznie się toczy, wsłuchani w dialogi, zachwyceni anatolijskimi pejzażami, odczuwamy jakby zmysł obiektywnej rzeczywistości wcale nie istniał, jakby przedstawiony świat był jedynie iluzją poznania.

W filmie Nuriego Bilge Ceylana "Pewnego razu w Anatolii" niemal od pierwszych chwil uwodzi urzekające piękno krajobrazów, przemyślane kadry, zapadające w pamięć kompozycje zdjęć tureckiej prowincji. Wstrząsana piorunami ziemia w mgnieniu błyskawicy ukazuje wyrytą w kamieniu twarz, złote liście unosi w szaleńczym wirze jesienny wiatr, na tle skromnej białej chaty rozwiewa długie włosy pięknej dziewczyny.
Liryzm, nierealność, fascynujący klimat rozgrywania rzeczy ostatecznych.

Reżyser zabiera nas w długą, nieco jednostajną, dwu i półgodzinną podróż, wcale nie po anatolijskich wertepach nocą, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać, ale w głąb człowieczeństwa, ulotnej jak sen prawdy o nim. Pochyla się z mądrością, ale i dystansem nad cieniem przeznaczenia człowieka, którego żadne błyskotliwe dialogi, żaden najbardziej wysubtelniony, zanurzony w ciemnozłotej poświacie kadr nie zdoła w pełni odwzorować. Można jedynie pochwycić rozmyte znaczenie, gest, pozór motywacji. A jednak tym intensywniej mu się przygląda, jakby w oczach, rysach twarzy, ledwie dostrzegalnym grymasie malowało się jak na malarskim płótnie doświadczenie człowieka. Człowiek, jednocześnie mały i wielki, żyjący błahostkami w świetle rozgrywanych tragedii i poszukujący sensu, budzący współczucie i odrazę, okrutny i miłosierny.

Gospodarując oszczędnie treścią opowieści, z sensu urywanych rozmów, bezradnych gestów, cieni uśmiechów i spojrzeń Ceylan utkał poruszającą historię o ludzkiej tajemnicy, niezgodzie, rozgrywanych gdzieś w samotności, w głębi własnego jestestwa dramatach, wyborach, ale też sprawach przesiąkniętych prozą życia.

W obrazie tureckiego reżysera jest ponadczasowość metafory, która objawia się w anatolijskich krajobrazach, widziana jest w szarpanych podmuchami wichru, kładących się pokotem trawach, tak jak rozdzierane zakrętami bywa ludzkie życie, w toczącym się po zboczu jabłku, które nagle spadło z drzewa i płynie bezwolnie z prądem strumienia, tak jak człowiek niesiony z pokorą przez przypadkowość losu, by dołączyć do innych, nadgniłych zębem czasu, w oświetlanej skąpo reflektorami drodze, która rozświetla mroki ludzkiej egzystencji, nie na tyle jednak by nie zbłądzić, bo czasem krajobraz jest tak łudząco podobny, jak wtedy odnaleźć sens, którego szukamy, przecież gdzieś tu był i zawieruszył się na malowniczych płaskowyżach.

„Pewnego razu w Anatolii” to opowieść o winie i karze, o zetkniętych siłą przeznaczenia ludziach spotkanych w utartej codzienności. Podczas śledztwa, pośród fragmentów nic nie znaczących rozmów, można wyłonić te istotne, w których odkrywamy ułamek naszej prawdy o bohaterach. O tajemnicy, jaką nosi w sobie człowiek. Ekspresja malująca się na wpół niknących w mrokach nocy, na wpół ukazywanych w skąpym świetle naftowych lamp twarzach, znaczy jednak więcej niż wypowiadane przez nich słowa.

Ceylan postawił na grę niuansów, zawieszonych w anatolijskim powietrzu niedopowiedzeń, wzbijającą się ponad niewyróżniające się niczym szczególnym dialogi. To, co da się wyczuć w poetyckim szumie drzew na tureckich bezkresach to wyzwalający szczerość kontekst nocy, który jak spowiedź skłania do wyrzucania z siebie tego, co leży na dnie serca. Lekka powiastka o walorach bydlęcego jogurtu, zabawny wtręt o podobieństwie prokuratora do Clarka Gable, dykteryjka o problemach z prostatą, na zasadzie kontrastu korespondują z pełną wyczuwalnych wahań i zawstydzonych emocji opowieścią prokuratora o śmierci ukochanej kobiety, przedstawianej jako żona przyjaciela. Wyrzuty sumienia każą mu się kurczowo trzymać wersji, że było to jakieś nieszczęśliwe fatum, wypadek o nieznanej, losowej przyczynie. Z kolei policjant dzieli się refleksją o konieczności podjęcia rękawicy w podłym świecie, w którym nie wiadomo, kto jest przyjacielem, kto wrogiem, więc w każdej chwili trzeba być przygotowanym na cios i umieć się obronić. Prokurator dywaguje o sensie posiadania potomstwa, gdy marny świat spowija nicość. Są jednak gesty, które wyrażają więcej niż słowa, poczęstowanie oskarżonego papierosem, serwowanie herbaty przez piękną córkę burmistrza, wodzącą mężczyzn na pokuszenie, spojrzenie za niknącymi w oddali żoną i dzieckiem zamordowanego, zaraz po tym, kiedy w raporcie wpisano kłamstwo, bo prawda mogłaby być dla nich nie do zniesienia.

Ceylan nadaje zwykłym czynnościom rys niezwykłości, jego film zawieszony jest między tym, co oczywiste, a tym co niedookreślone, między światłem, a rzucanym przez nie cieniem. Turecki reżyser kluczy, poszukuje i w tym zwracaniu uwagi na detal jest prawdziwa, niczym niezmącona maestria. Składam wyrazy uznania, bo Ceylan zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Film zmusza do przemyśleń nie tylko nad historią, która wydarzyła się na ekranie, ale gdzieś poza nim, nie narzucając praktycznie żadnych rozwiązań, pozwalając swobodnie poruszać się rozkołysanym myślom. O ile jeszcze można zachwycić się bez reszty apokaliptycznym „Koniem Turyńskim”, zanurzyć bezwstydnie we „Wstydzie” McQueena, to „Pewnego rodzaju w Anatolii” wymaga od widza znacznie więcej . Nie tylko próby zrekonstruowania wydarzeń, gdy nie posiadamy najmniejszej pewności, że obrany trop jest właściwy, a interpretacyjny chaos parę razy zwiedzie nas na niezbyt kuszące manowce, podobne do tych, którymi kroczyli w ciemnościach poszukiwacze zwłok. Przede wszystkim zaś spojrzenia na bohaterów głębszego niż jest w stanie pokazać kamera. Jeśli chodzi o ciekawość, to Ceylan oparł się pokusie jej zaspokojenia, pozostawił widza z pytaniami, bowiem opowieść można by spiąć konkluzją, że właściwie nic więcej nie wiemy, ani o przeszłości bohaterów, ani o motywach zbrodni, ani o przestępcy, ani wykraczając już poza warstwę fabularną, o innych ludziach spotykanych przypadkowo w drodze zwanej życiem. To, co uważamy bowiem za prawdę, może okazać się jedynie jej pozorem.

Film zdobył Grand Prix MFF w Cannes w 2011 roku.

Zwiastun:

"Pewnego razu w Anatolii" podeszło nawet mnie - osobie, która na "Koniu turyńskim" omal nie umarła. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że film Ceylana jest jednak łatwiejszy w odbiorze, nawet jeśli jego struktura jest mniej przejrzysta.

A tak zupełnie z innej beczki... @Pilotka @Uciekinier @doktor_pueblo Obejrzyjcie sobie (sprawdziłam, da się) "Czas nosorożca" Bahmana Ghobadi'ego. Jestem prawie pewna, że to film stworzony dla Was.

Dzięki. Miałem go już wcześniej na liście życzeń. A jak "da się"? Tzn. gdzie?

Info poszło na priv.

@nevamarja: przynajmniej dla mnie stworzony, dzięki za polecankę :)

Ależ proszę bardzo. :)

Dodaj komentarz