Hair – czyli USA pod podziałami

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Byłem bardzo sceptycznie nastawiony “biorąc się” za film “Hair” Milosa Formana. Prawdopodobnie wszystko wynikało z faktu, iż nie przepadam za musicalami, a sama epoka hipisów nie miała we mnie zainteresowania. Dobrze jednak, że pokonałem uprzedzenia. Obejrzałem cały film i powiem krótko – stanowi on dowód na to, że USA powinny się raczej zwać SSA, czyli Spit States of America, nie odwrotnie. Czemu tak wnioskuję? Zapraszam do lektury poniżej, tam wszystko się wyjaśnia.

Akcję filmu rozpoczyna przyjazd Claude’a Bukowskiego (John Savage) do Nowego Jorku. Jako mężczyzna z prowincji, nie jest przyzwyczajony do miejskiego stylu życia. Podczas pierwszych przechadzek po parku, przyjdzie mu poznać ludzi o odmiennych wartościach niż te, które wpajano mu przez całe życie. Łatwo się domyśleć, iż jego nowymi mentorami staną się hipisi, a dokładniej pewna mała grupka przyjaciół z Bergerem (Treat Williams) na czele. Z nimi prześpi kilka nocy pod gołym niebem, trafiając nawet do więzienia. To oni przekonają go do narkotyków i pomogą w spełnieniu niewielkiej “miłości”. Można powiedzieć, że otoczą go opieką, oferując przy tym wszystko co mają, czyli głównie dobrą zabawę. Ich wpływ nie będzie jednak wystarczająco silny na przekonania Claude’a. On wie, że ma pewną misję do wykonania i już nie może cofnąć się w otchłań anarchii oraz pacyfizmu. Pozostaje tylko pytanie czy nie działa wbrew sobie samemu? Niestety bez innego wyjścia podąża pierwotnie wyznaczoną trasą, mając na uwadze pożegnalne słowa swojego ojca: “Nie martw się za bardzo. Zmartwienia są dla inteligentnych, o głupszych zatroszczy się Pan Bóg”.

W “Hair” wiele kpiną na kilometr. Reżyser i cały scenariusz, lekko wyśmiewają Stany Zjednoczone Ameryki, konfrontując je z ich własnymi symbolami i pokazując dwa przeciwstawne obozy narodowe. Z jednej strony mamy więc kolorowych, zarośniętych hipisów, a z drugiej, potocznie mówiąc, “wykształciuchów”, z rządem i armią na czele. Jedni chcą wolności i życia w miłości, drudzy ustalonego porządku i podporządkowania. Dowodów takiego stanu rzeczy nie trzeba szukać daleko. Co chwilę widz doświadcza bowiem lekceważących odruchów w życiu głównych bohaterów. Nie brakuje więc palenia wezwań do wojska, oddawania moczu na obiekty publiczne czy drwiny z aparatu bezpieczeństwa. W przeciwnym narożniku staje przeciwnik nie pozostawiający długu. Ludzie z armii są zimni i nieugięci, policjanci jak rycerze na białych koniach, zamykają bezdomnych grajków, natomiast elita społeczna wyręcza się tymi poprzednimi, nie brudząc swoich rączek. Walczący w imię miłości są sami i mają tylko jedną, do tego słabą broń. Muzyka i śpiew jest ich amunicją przeciwko konserwatywnej części społeczeństwa. Każde słowo i każdy utwór, to jak jajka górników podczas strajków w Warszawie. Wyrządzają szkody, ale tylko chwilowe i niewielkie.

Reasumując widać, że aktorzy nie mieli wiele wspólnego ze śpiewaniem, aczkolwiek podkład został wykonany całkiem przyzwoicie. Ogólnie nie wieje nudą, choć momentami tęskniłem za normalnym dialogiem. Śmiać mi się chciało zwłaszcza podczas rujnowania przyjęcia pewnej zamożnej rodziny, na którym Berger postanowił zatańczyć wśród posiłków oraz w scenie z koszarami, pod sam koniec filmu. Nie brakowało także pikantnych piosenek, choć myślę, że na tym polu można się było wykazać większą pomysłowością. Co do charakteryzacji, to powiem tylko tyle, że właśnie tak wyobrażałem sobie Hipisa, jako brudnego, włochatego i kolorowo ubranego bezdomnego z Central Parku - przynajmniej jeżeli chodzi o Nowy Jork.

Najważniejszym elementem w filmie jest jednak samo zakończenie. Sugeruje ono klęskę owych dwóch skrajności. Z jednej strony ideały doprowadziły do śmierci wielu żołnierzy w Wietnamie, z drugiej brak ideałów nie przyczynił się do ich uratowania. Czarno biały ekran, który pojawia się w ostatnich sekundach, obwieszcza zamknięcie tamtego okresu w historii Stanów Zjednoczonych Ameryki, a w/w zdanie, o nie zamartwianiu się, ożywa kilka minut wcześniej, w postaci namacalnej ironii.

Zwiastun: