Cannes 2019: Dziesięć najlepszych filmów

Data:

O tegorocznym festiwalu w Cannes napisałem już chyba wszystko, co miałem do powiedzenia, zanim jednak ostatecznie zamknę ten temat to postanowiłem jeszcze podzielić się listą dziesięciu najlepszych filmów zobaczonych na Lazurowym Wybrzeżu. I przy okazji coś napisać o kilku pominiętych dotąd tytułach.

1. Parasite (reż. Bong Joon-ho)

Od początku seansu nie miałem najmniejszej wątpliwości – „Parasite” to najlepszy film jaki zobaczę w tym roku w Cannes. Złotą Palmę przyznałem po pierwszych 30 minutach. Później dorzuciłem jeszcze Oscara, Telekamerę oraz nagrodę Nobla. Można już było rozjechać się do domów. Najwyraźniej podobnie uznało jury, bo najważniejsza nagroda na festiwalu rzeczywiście trafiła w ręce Bong Joon-ho.

Nie mogło być inaczej, bo Koreańczyk zawstydził w tym roku większość konkurencji. Na Lazurowe Wybrzeże przyleciał z filmem totalnym. Jest to kino świeże, bardzo pomysłowe, niewymuszenie zabawne, nieprzewidywalne, bezwstydnie rozrywkowe, gdy pozwala na to fabuła, ale też dające po głowie i do myślenia, gdy zabiera się za poruszanie poważniejszych treści. Krótko mówiąc: koreańska perełka.

 

2. I lost my body (reż. Jérémy Clapin)

„I lost my body” zachwyciło mnie, bo stanowi pełny pakiet. Jest pięknie animowane, oparte na wciągającej historii i wypełnione po brzegi różnymi emocjami. Nieważne, czy chodzi o romantyczne gesty zakochanego chłopaka, nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa, szczere w swej naturalności interakcje międzyludzkie, czy też odcięta dłoń walczącą o przeżycie w starciu z gołębiem i agresywnymi szczurami – opowieść zawsze generuje zamierzony efekt w odbiorcy. Jest wzruszająco, przygnębiająco, ujmująco albo emocjonująco. I nie powinno dziwić, że ten film tak zgrabnie żongluje romantyzmem, nostalgią, humorem i elementami realizmu magicznego, bo jednym ze scenarzystów jest Guillaume Laurant, stały współpracownik Jean-Pierre Jeuneta, mający na koncie chociażby scenariusz „Amelii”.

 

3. Once upon a time… in Hollywood (reż. Quentin Tarantino)

Zdecydowanie najgłośniejsza tegoroczna canneńska premiera. Niektórzy Quentina Tarantino nienawidzą, niektórzy kochają, ale wszyscy równie mocno chcieli zobaczyć jego nowy film, bo przed pierwszym seansem były rekordowe tłumy dziennikarzy stojących przed wejściem do kina. „Pewnego razu… w Hollywood” nie ma jakiejś konkretnej historii, bo to wycieczka po tytułowym Hollywood. Tarantino nie spieszy się, pozwala swoim bohaterom wygadać się, co nie specjalnie dziwi w jego przypadku, zaskakująco często jednak pozwala im też pomilczeć, przejechać się samochodem po mieście, zrobić sobie spacer jego ulicami, albo wybrać do kina i nacieszyć samotnym seansem. Jest tu bardzo dużo scen, które nie mają specjalnego celu, służą tylko jednemu – pokazaniu życia w L.A. tamtego okresu. Miłość do kina wylewa się tutaj z każdego kadru, sceny i umiejscowienia akcji. Z każdego wiszącego starego plakatu, kinowego szyldu i dawnej gwiazdy ekranu zaliczającej pomysłowe cameo. Składa się to wszystko na film powolny, wręcz zbyt wolny, ale gdy Quentin w końcu wrzuca wyższy bieg, robi to w taki szalony sposób, że widownia mimowolnie podrywa się do entuzjastycznych braw.

4. The Lighthouse (reż. Robert Eggers)

„The Lighthouse” narobił wielkiego szumu w Cannes, szybko zostając okrzykniętym mianem arcydzieła i generując w efekcie kolejki porównywalne z największym wydarzeniem festiwalu, czyli nowym filmem Quentina Tarantino. Obawiam się, że to tylko mu zaszkodzi za kilka miesięcy, gdy już zwykli widzowie zaczną weryfikować wygórowane oczekiwania z rzeczywistością. Eggers zrobił kino bezkompromisowe, jeszcze mniej łaszące się do odbiorcy od „Czarownicy...”, oparte raczej na poetyce bergmanowskiej i filmach Tarkowskiego, jak na współczesnych post-horrorach, które przecież też zazwyczaj są odrzucane przez miłośników „normalnego” kina grozy. Jest to niewątpliwy dowód na to, że ten młody twórca posiada niebanalny styl i wrażliwość oraz talent i głowę wypełnioną nieoczywistymi pomysłami. Oby jak najdłużej podążał własną ścieżkę i nie dał się zbyt szybko skusić komercyjnym projektom, bo jego umysł zapewne skrywa jeszcze niejedną fascynująca historię wymykającą się łatwej ocenie.

 

5. Portrait of a lady on fire (reż. Céline Sciamma)

Céline Sciamma, specjalizująca się dotąd w portretach współczesnych młodych Francuzek (jeżeli ktoś jeszcze nie widział „Girlhood” to polecam nadrobić), zabrała się tym razem za kostiumowy romans i w efekcie nakręciła najlepszy film w karierze. Historia opowiada o Marianne (Noémie Merlant), malarce z osiemnastowiecznej Francji, która dostaje zlecenie namalowania portretu młodej dziewczyny, ale jest pewien haczyk - musi to zrobić bez jej wiedzy. W tym celu płynie na odosobnioną wyspę, gdzie znajduje się portretowana osoba. Héloïse (Adèle Haenel) nie jest niestety skora do pozowania, bo dobrze wie, co się z tym wiąże (obraz ma trafić do przyszłego małżonka, którego nie miała jeszcze okazji nawet poznać). Poprzednia próba namalowania portretu przez innego artystę okazała się niewypałem więc Marianne musi to zrobić bez wiedzy Héloïse. Zostaje zatem przedstawiona swojej nieświadomej modelce jako partnerka do wspólnych spacerów po wyspie. Marianne musi je wykorzystać do ukradkowego studiowania twarzy bohaterki obrazu, a wieczorami spróbować przelać obrazy z głowy i pokątnych szkiców na płótno. Pomiędzy kobietami szybko zaczyna rodzić się więź, a wkrótce też uczucie, co popycha historię na zupełnie nowe tory.

Sciamma stylowo opowiada historię lesbijskiego romansu, który był skazany na zagładę jeszcze zanim się zdołał narodzić (co potwierdza już pierwsza scena). Reżyserka kreśli zmysłową, ale też bardzo subtelną, relację pomiędzy kobietami, nie stroniąc od nagości, ale uciekając od wulgarności i dosłowności. Wszystko w tym filmie wymaga czasu, ekranowy romans rozwija się powoli, ale w bardzo naturalny sposób, i gdy w końcu dociera do pierwszego punktu granicznego to atmosferę seksualnego napięcia wiszącego w powietrzu można już kroić nożem. Sciamma nie skupia się na ciągłym łapaniu odbiorcy za serce, pozwalając mu raczej zachwycić się niuansami doskonałych kreacji Merlant i Haenel oraz zgrabnym scenariuszem, ale gdy już zabiera się za tarmoszenie naszymi emocjami, robi to bezlitośnie i uderza z siłą rozpędzonej ciężarówki.

 

6. The Climb (reż. Michael Angelo Covino)

„The Climb” zabiera w podróż przez kolejnych kilka lat z życia dwójki mężczyzn, opowiadając o jego najważniejszych momentach, o tym jak ewoluowała ich przyjaźń i zmieniała się dynamika tej relacji. Będzie pogrzeb, będzie wesele, będzie też jeden zmarnowany indyk i rozwalona choinka. Jest to debiut zwiastujący narodziny nowego ekscytującego duetu w świecie amerykańskiego kina niezależnego. Michael Angelo Covino i Kyle Marvin wspólnie napisali scenariusz, wystąpili w głównych rolach, a ten pierwszy jeszcze to wyreżyserował. Pomiędzy panami jest naturalna chemia na ekranie (zapewne wynikająca z długoletniej znajomości), humor w jaki celują jest niewymuszony, sprawnie nim operują, zarówno na poziomie scenariusza, jak i późniejszej aktorskiej interpretacji, a do tego mają talent do pisania zabawnych, błyskotliwych dialogów.

Jest to zarazem projekt ambitny technicznie, nakręcony wprawdzie z surowością charakterystyczną dla kina niezależnego, ale oparty na skomplikowanych długich ujęciach, które nadają rytmu kolejnym epizodom z życia bohaterów. Covino lubi rozpoczynać (lub kończyć) sceny w niespodziewany sposób, ciągle dba o to żeby widza czymś zaskoczyć, rozbawić i zaciekawić. Nigdy nie pozostawia jednak z wrażeniem, że ktoś tu starał się zbyt bardzo i zobaczyliśmy coś wymuszonego przez scenarzystę. Wszystko wynika tutaj naturalnie z historii albo osobowości bohaterów.

7. The Swallows of Kabul (reż. Zabou Breitman, Eléa Gobbé-Mévellec)

Zupełnie nie będę zdziwiony jeżeli w przyszłym roku zobaczę ten film na liście pięciu animacji nominowanych do Oscara. Jest to skromny projekt, prosty od strony technicznej, ale przy tym ładny, estetycznie korzystający z uroków tradycyjnej animacji. Historia opowiada o mieszkańcach Kabulu żyjących pod jarzmem opresyjnego talibańskiego rządu ograniczającego ich wolność. Religia jest tu pretekstem do narzucania jednostkom tego jak mają żyć, zachowywać się i ubierać. Niedorzeczne ekstremistyczne reguły zabijają powoli duszę narodu, odbierają mu radość, odcinają od drobnych przyjemności takich jak muzyka, trzymanie za rękę ukochanej osoby podczas spaceru przez miasto, a nawet możliwość podwinięcia sobie koszuli za łokieć. Najmocniej uderza to oczywiście w kobiety, którym odebrana została tożsamość i niezależność, narzucono dehumanizujący ubiór, a przy tym skazano na życie w społeczeństwie w którym nie ma miejsca dla kobiet nieprzyporządkowanych do jakichś mężczyzn – mężów, ojców, krewnych. W „The Swallows of Kabul” odczuwalna jest delikatna nadzieja na to, że jeszcze można to odwrócić, postawić się regułom, spróbować pomóc ich ofiarom i zadbać o edukowanie młodych, którzy nie pamiętają już tego, co było kiedyś. Niestety odczuwalna jest też rezygnacja i bolesna świadomość tego, że ukochany kraj zamienił się w koszmarne wiezienie, które powoli korumpuje dusze swoich rezydentów.

 

8. Les Miserables (reż. Ladj Ly)

Spokojnie, to nie jest kolejna ekranizacja „Nędzników” Victora Hugo, ani tym bardziej musical. Z powieścią film łączy jedynie miejsce akcji, paryskie przedmieścia, w których być może przybyło od tamtego czasu sporo nowych grup etnicznych, ale tak naprawdę to niewiele się zmieniło przez te ponad 150 lat. W tegorocznym konkursie nie brakowało filmów opowiadających o tarciach klasowych i próbujących uchwycić dokładny moment, gdy frustracja wzbierająca w ludziach ubogich osiąga temperaturę wrzenia i wybucha klasie uprzywilejowanej w twarz. W żadnym innym nie rodziło to jednak takiej dzikiej, nieokiełznanej energii, jak w „ Les Miserables”. Film przypomina trochę „Dzień próby”, jest młody policjant z zewnątrz, świeżak na dzielni, który dołącza do specjalnej grupy interwencyjnej. Z dwoma nowymi kolegami rusza samochodem na miasto żeby poznać jego mieszkańców, lokalne reguły i relacje pomiędzy różnymi grupami, a także nauczyć się metod działania swojego oddziału. Nowi partnerzy przez cały czas sobie z nim pogrywają, testując przy okazji z kim mają do czynienia. Nie wiedzą jeszcze, że prawdziwy sprawdzian dopiero przed nimi, co zainicjuje fantastycznie zrealizowana scena z udziałem drona, bandy rozwrzeszczanych dzieciaków i trzech napompowanych adrenaliną policjantów. „ Les Miserables” opowiada o powoli narastającym gniewie będącym reakcją na brak szacunku, niesprawiedliwość i nadużywanie władzy. Ladj Ly, sam mieszkający od lat w portretowanym miejscu, walczy tutaj o dusze młodych Francuzów z przedmieść, dzieciaków poniewieranych przez społeczeństwo w którym przyszło im dorastać, ale też dojrzewających do buntu przeciwko zastanym wartościom i odnajdującym w końcu swój głos w formie krzyku wyrażającego frustrację i czyste wkurwienie na rzeczywistość. Jest to bardzo niebezpieczna mieszanka.

 

9. Beanpole (reż. Kantemir Balagov)

Kantemir Balagov, autor „Bliskości” sprzed dwóch lat, opowiada tym razem o powojennym Leningradzie i ludziach noszących jeszcze świeże blizny (zarówno te fizyczne jak mentalne) z niedawnej wojny. Mieszkańcy Leningradu próbują zapomnieć o traumatycznym oblężeniu miasta, ale o tym, że jeszcze za wcześnie na powrót do normalności przypominają im krewni dogorywający w szpitalnych salach, zrujnowane miasto i małe dzieci dopytujące się jak wyglądają psy oraz inne zwierzęta, których nigdy nie widziały na oczy, bo wszystkie zostały zjedzone przez głodujących ludzi.

Dwie bohaterki filmu, Iya i Masha, przyjaciółki z frontu, też noszą bogatą kolekcję blizn fizycznych i psychicznych. Jedna jest zamknięta w sobie, anemiczna, pozbawiona życia, druga energiczna, bystra, zdeterminowana. Obie są równie pokiereszowane psychicznie i na własny sposób przyczyniają się do toksycznego charakteru ich relacji. Nie jest to przyjemny film, ani tym bardziej łatwy seans, bo reżyser zabiera nas w podróż wgłąb psychiki ludzi, którzy przeżyli horror i skutki tego doświadczenia trwale ich naznaczyły, wpływając na zachowanie, relacje z innymi ludźmi, a także sposób patrzenia na życie. Męczące, testujące cierpliwość, ale też dogłębnie poruszające i pouczające kino.

 

10. Pain and Glory (reż. Pedro Almodóvar)

Festiwal w Cannes bardzo lubi „swoich” reżyserów, artystów wracających tam cyklicznie, którzy zawsze witani są z otwartymi ramionami. Niewielu twórców ma jednak taką pozycję jak Pedro Almodóvar, który może film pokazać dwa miesiące wcześniej we własnym kraju i wciąż nie mieć problemu z dostaniem się do canneńskiego konkursu głównego. Problem z twórcami kina autorskiego jest niestety taki, że w końcu ich projekty zaczynają przypominać filmy robione na autopilocie i ciężko wykrzesać z siebie entuzjazm myśląc o nich.

„Ból i blask” też trochę cierpi na tę przypadłość, bo jest to film, który nawet na moment nie pozostawia wątpliwości, kto jest jego autorem. Jest charakterystyczny klimat, bardzo kolorowe wystroje wnętrz i ciepłe zdjęcia, jest też Antonio Banderas i Penélope Cruz. Idealnie to jednak pasuje do „Bólu i blasku”, historii na tyle osobistej i niejako podsumowującej karierę reżysera, że ciężko byłoby sobie wyobrazić nakręcenie tego w jakimś rewolucyjnym dla niego stylu. Największą wartością filmu jest jednak Antonio Banderas, który od dawna nie był tak cholernie dobry na ekranie. Barwne, stylowe ubrania, siwa broda, nastroszone włosy i nieskończona miłość do kina. Aktor z całą pewnością dobrze wiedział w kogo wciela się w tym filmie. I zrobił to doskonale.

I na tym zakończę moją relację z tegorocznego festiwalu. Dziękuję za uwagę i mam nadzieję, że do tematu Cannes znowu powrócę w przyszłym roku.