Amerykańskie kino mówi: jak się robi politykę

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

W tym roku American Film Festival we Wrocławiu odwiedził m.in. David Gordon Green. Odebrał nagrodę Indie Star Award, którą wyróżnia się najbardziej zasłużonych dla amerykańskiego kina niezależnego twórców. To także tu miała miejsce europejska premiera jego najnowszego filmu "Kryzys to nasz pomysł".

David Gordon Green jest jednym z niewielu ludzi, który udowadnia, że można spełniać się niemalże symultaniczne zarówno jako reżyser skromnego kina o artystycznych inklinacjach ("All The Real Girls", "Prince Avalanche"), jak i niezobowiązująco rozrywkowego ("Pineapple Express", "The Sitter"). W jego produkcjach grali m.in. Al Pacino, Natalie Portman czy Nicolas Cage. I niekoniecznie był to repertuar, do którego te gwiazdy zwykły nas przyzwyczajać. Teraz do grona znajomych Greena dołączyła także Sandra Bullock.

"Kryzys to nasz pomysł" to zapewne najpoważniejszy film 40-letniego reżysera. Duża firma produkcyjna, konkretny budżet, gwiazdy w obsadzie właściwie gwarantujące szeroką, światową dystrybucję i w końcu nośny, atrakcyjny temat, bo za taki należy uznać kulisy wielkiej polityki. Zwłaszcza, jeśli fikcyjną fabułę inspiruje głośny film dokumentalny o marketingu politycznym. Film Greena przenosi nas do Boliwii, gdzie trwa właśnie prezydencka kampania. Amerykańskie ekipy PR-owe wspierają dwóch kandydatów, bo różne grupy interesu mają poprzez wygraną konkretnego polityka do ugrania swoje interesy. A poza tym w Ameryce Południowej też chyba dobrze płacą za tego typu usługi. Do Boliwii ściągnięta zostaje upadła gwiazda politycznego marketingu, która ma pomóc zwyciężyć kandydatowi z dołu rankingu, rywalizując jednocześnie ze swoim największym wrogiem, który wspiera aktualnego lidera prezydenckiego wyścigu.

David Gordon Green stworzył film efektowny i efekciarski - wedle najlepszych, przeważnie dających sukces, hollywoodzkich standardów. Miesza humor i powagę, udaje, że zdradza kulisy świata poważnej polityki, obwieszczając ustami swoich bohaterów, że politycy to kłamcy i manipulatorzy, którzy dla głosów wyborczych obiecają wszystko, zaśpiewają piosenkę na wiecu czy zapłaczą podczas telewizyjnego wywiadu na oczach milionów widzów. Cel uświęca środki dowiedzieliśmy się już dość dawno temu od Machiavellego i mimo że rzucająca przeróżnymi cytatami jak z rękawa grana przez Sandrę Bullock bohaterka nigdy tego zdania nie wypowiada, w filmie dokładnie o to chodzi. Ku pokrzepieniu serc i dla równowagi pokazuje się również, że polityka nie musi deprawować każdego i odzierać ze wzniosłych ideałów wszystkich.

W takich momentach przypominam sobie fantastyczne "No" Pablo Larraína. Film był tematycznie pokrewny temu Greena, ale przekazywał zdecydowanie coś więcej niż oczywiste (i populistyczne) wyobrażenie o polityce i politykach. Posiadał zupełnie inne fundamenty i wykorzystywał realną historię do pokazania, że manipulatorskie techniki speców od PR mogą służyć czemuś dobremu. David Gordon Green zaś sprawiał wrażenie, jakby był zainteresowany przede wszystkim tym, by widz zobaczył coś efektownego i przyjemnego, niekoniecznie zaś mądrego, a że reżyser dobrze czuje się nie tylko w ambitnym repertuarze, potrafił zaproponować też takie właśnie solidne, niewymagające kino rozrywkowe.

Zwiastun: