AŻ POLEJE SIĘ BETON
Pochodzący z Arizony reżyser nie ma nawet jeszcze 40 lat, a już dawno wyrósł on z roli młodego, obiecującego filmowca. Dziś jego nazwisko i tworzone przez niego kino, we współpracy z życiową partnerką Moną Fastvold, kojarzy się z takimi rzeczami jak ambicja, odwaga, śmiałość. Corbet nie uznaje artystycznych kompromisów i nigdy nie idzie na skróty, by może trochę bardziej przypodobać się szerokiej publice, a swoim dziełom zapewnić większe box-office'y. Bezczelnie wręcz przyznaje, że jego kino nie musi podobać się każdemu. Jego bezkompromisowa postawa póki co warta była niejednej nagrody, w tym Srebrnego Lwa w Wenecji dla najlepszego reżysera oraz 3 Złotych Globów, a pamiętajmy, że "The Brutalist" wciąż jest faworytem w Oscarowym wyścigu.
Pierwszy raz spotkałam się z Corbetem, gdy obejrzałam "Dzieciństwo wodza". Uwierające formalnie kino, które zdradzało nieprzeciętną wizję i wrażliwość twórców, ale przede wszystkim charakteryzujące się sporą oryginalnością. I ta ścieżka dźwiękowa, której kakofoniczne formuły powracają w każdym kolejnym filmie reżysera. "Vox Lux" podobało mi się chyba nawet bardziej, ale też w odbiorze to był film jeszcze trudniejszy, bo zdystansowany, szorstki i mniej dostępny. Taki, który tak po ludzku trudno polubić. "The Brutalist" - epos o życiu węgierskiego emigranta w powojennej Ameryce, luźno oparty na losach Marcela Breuera i László Moholyego-Nagya - w porównaniu do poprzednich fabuł Corbeta gra już w zupełnie innej lidze.
Krytycy lubią często mówić, że jakiś film mocno zyskuje, gdy ogląda się go w kinowych warunkach, na dużym ekranie, z porządnej jakości nagłośnieniem. Jeśli nie macie tego zapewnionego, nawet nie marnujcie 215 minut, by oglądać "The Brutalist" w jakichś innych okolicznościach. To produkcja, która pomyślana została właśnie na wielkie ekrany i to w najdrobniejszych szczegółach. Dość powiedzieć, że reżyser zaplanował w konkretnym miejscu przerwę z piękną planszą i zegarem odliczającym czas do powrotu do filmu.
Wielki spektakl, obłędne widowisko, filmowa uczta - nie ma odpowiednich epitetów, które właściwie oddałyby skalę tej produkcji. Choć na poziomie samego scenariusza, "The Brutalist" trochę zbyt łatwo odhacza wszystko, co kojarzy się z historią o trudach emigranckiego życia, asymilacją w nowym kraju, brutalnym zderzeniem z mitem o american dream, totalnie niefilmowa konstrukcja tego dzieła sprawia, że owe scenariuszowe banały są pożerane przez monumentalną wizję Corbeta. Wydaje się, że "The Brutalist" i jego kadry stworzone zostały z elementów, z których buduje się majestatyczne utwory muzyczne, nowatorskie budowle architektoniczne, zmieniające świat teksty filozoficzne. By były epickie i doniosłe, a jednocześnie surowe i skromne - jak idee konstrukcyjne, w które wierzył filmowy bohater, László Tóth (Adrien Brody).
Pod względem formalnym to dzieło wybitne. Pochłaniające, magnetyzujące, niewygodne. Na poziomie swojego przekazu "The Brutalist" to kolejna, ponura refleksja o XX-wiecznej historii oraz wiecznych kolizjach sztuki i prawdziwego życia, cenie wizjonerstwa, pięknej w swej użytkowości brzydocie i kapitalistycznych okropnościach, ciągle mocnym fundamencie Ameryki, na której opiera się jej dostatek i potęga, dostępne dla nielicznych i uprzywilejowanych. Ale przede wszystkim to potężny, krytyczny traktat o iluzji wolności, w której tkwimy ze względów politycznych, ekonomicznych, społecznych, niezależnie od epoki. "The Brutalist" oddycha tym samym powietrzem, co genialne "Aż poleje się krew" Paula Thomasa Andersona, a nieco dalej i wcale nie tak bardzo na wyrost "Obywatelem Kanem" Orsona Wellesa.